wtorek, 6 kwietnia 2010

Couto, Mia: Lunatyczna Kraina

"Czytałeś coś z literatury Mozambickiej?" - spytała mnie któregoś dnia siostra.
Z właściwą sobie delikatnością odparłem: "Nie wiedziałem, że w Mozambiku potrafią pisać". Tydzień później dostałem od siostry Lunatyczną Krainę.

I sunąłem tak przez długie dnie i nieskończone noce. Własnymi rękami popychałem łódź. Jeżeli zmęczenie jest nagłą starością, ja liczyłem sobie już wiek najsędziwszy. Nie wiem, ile czasu minęło. Więcej pamiętam z nocy. Pamiętam gwiazdy, dalekie sąsiadki, które nigdy nie śpią. Pamietam księżyc, lśniący jak medal na dekolcie nocy. Patrzyłem na gwiazdy, na ich srebro. I przeklinałem mój los: rogi księżyca zawsze były zwrócone do góry! Ojciec nauczył mnie czytać z księżyca.
Te czubki, skierowane do góry, świadczyły o tym, że wciąż ciążyła nade mną niedola. Perkoziłem się w czółnie, naiwdurny wierbożnik. Czy to było sprawiedliwe? Prowadziłem życie w streszczonych powtórkach, owszem, były niecnoty i cenne potknięcia. W jakim życiu ich nie ma? To tak jakby na dnie piekła szukać suchych patyków. Jednak zawsze przestrzegałem zachowań zaleconych mi przez starszyznę. Poświęciłem się losowi syna; byłem czeladnikiem mego przeznaczenia. Łódź, którą płynąłem, została pobłogosławiona podczas stosownych obrzędów i nadałem jej imię ojca: Taimo. Przed pierwszą podróżą uraczyłem wszystkich jedzeniem i trunkiem, ludzie świętowali, tańcząc na łódeczce, tak jak każą tradycje. Dlaczego zatem taki pech usłał moją drogę? W gruncie rzeczy odgadywałem odpowiedź.
- Ojcze, nie karz mnie tak - błagałem.
Znikąd odpowiedzi. Tylko fala następuje za falą, a z każdą falą ocean coraz bardziej się obnaża, ale nigdy nie staje się nagi. Byłem więźniem tej nieskończoności. Woda zawsze niosła mi radość, brykałem w niej jak pasikonik w chaszczach. Teraz jednak trafiały mi się same peszące bezłady. Naszła mnie chęć, aby wrócić, znów karmić mojego nieboszczyka ojca, znormalnieć w wioskowym nicniedzianiu się. Zatęskniłem za wieczorami z Surendrą. Tam, w mojej wiosce, gdzie wszystkie dni były zawsze takie same, czas nie istniał. A jednak wciąż żywe pragnienie, aby stać się naparama1, kazało mi iść dalej. Otrząsnąłem się z myśli, które zachęcały mnie do rzucenia podróży. Myśli, jak wiadomo, nie rodzą się w ludzkich umysłach. Wykwitają  byle gdzie jak bezładne, deliryczne dymy, a potem krążą w poszukiwaniu odpowiedniej głowy.
[s. 56-58]

Jest to książka, którą w pełni poczuć może chyba tylko ktoś, kto miał okazję zanurzyć się w Afryce. Dla osoby spoza tego kręgu kulturowego będzie na pewno fascynującą opowieścią, ale w, na przykład, motywacje bohaterów trzeba będzie uwierzyć - na pewno nie będą rzeczą zrozumiałą.

Odszedłem, aby położyć się w moim zakątku. Farida nie chciała, byśmy spali razem. Kto śpi wtulony w drugiego, traci duszę, mawiała. Sny nie potrafią odnaleźć swoich prawowitych właścicieli, kiedy mężczyzna i kobieta sypiają spleceni.
[s. 139]

Przy okazji widać jeszcze jedną przyjemność lekturową - język. W Mozambiku mówią2 - lesson learned ;) - głównie po portugalsku, przy czym język ten mieszał się z różnymi językami z grupy bantu, którymi też posługują się w tym kraju. Mia Couto pisze językiem bogatym w to własnie lokalne słownictwo, co więcej, sam tworzy neologizmy. Język jest fascynujący i znakomicie współgra z tematyką, pogłębia wrażenie odrealnienia, generuje oderwanie od ciągłości czasowej, rozluźnia więzy przyczynowo-skutkowe (oczywiście kudosy przy okazji należą się Michałowi Lipszycowi, tłumaczowi, za nie-naiwne przełożenie tego). Ale znowu - w ten klimat trzeba uwierzyć, bo zrozumienie, wyszukanie sensu w tym, jest, przynajmniej dla mnie (nie odwiedziłem Afryki) zadaniem ponad miarę.

Poza tym, jest to całkiem smutna książka o życiu w stanie permanentnej wojny, głodu, zagrożenia, braku pewności jutra. I całkiem dobra książka o poszukiwaniu.

Ciekły kolejne godziny, piana osiadała w kuflach. No i w końcu rozległy się pierwsze pożegnania nocy, a krzesła w piwiarni zaczęły zadzierać nogi w górę. Juliana Bastiana uparła się, aby zapłacić. Dobyła pieniądze z bielizny, pokryła należności, po czym reszta wróciła do stanika. Monety zadzwoniły ze śmiechem, łaskotane przez piersi. Wyszedłem ostatni. Nie policzyłem chyba stóp na zamiary; trudno mi było nawet ustalić, ile nóg mi się prawnie należy. Nie wiedząc kiedy, przelałem swoją miarkę.
[s. 190]

-----
1 Wojownikiem, w uproszczeniu - ww.
2 Wiki mówi, że ok. 50% ludności to analfabeci. Czyli z tym pisaniem nie byłem tak zupełnie bez racji.

Brak komentarzy: