poniedziałek, 11 lipca 2011

Rudiš, Jaroslav: Niebo pod Berlinem

Siostra Katrin nazywa się Gisela Nebel, ale wszyscy mówią na nią Gazela, ponieważ ma długie nogi i szczupłe ciało, jeszcze dłuższe i chudsze niż Katrin. Jest trzy lata starsza, ma dwadzieścia osiem lat, pracowała jako barmanka, ale teraz opiekuje się pięcioletnim synem Alfredem, który zmieściłby się w szkolnym plecaczku, i trzydziestoletnim mężem Janem, który by się nie zmieścił nawet w dwudziestu plecaczkach.
Jan Nebel ma brodę i trzy podbródki. Pracuje jako szef zmiany w rzeźni supermarketu w Neuköllen i mówi, że jest jak jest, ale jest z tego zadowolony. Domowy barek zaopatruje w bawarskie piwo kwaśnicowe a lodówkę w płaty polędwicy.
Mieszkają w Kreuzbergu. Mieszkanie mają tanie i duże. Pod oknami wije im się u-jedynka, ale nie są tym zachwyceni, bo ich ponoć pociągi wyrywają ze snu, a ja wiem, o czym mówią, bo Żonię w Pradze pociągi też wyrywały ze snu. Nie była to ubana, ale pośpieszne na Hradec czy Ostrawę.
W ostatnią sobotę zaprosili nas na kolację. Gazela właśnie wróciła z Amsterdamu, gdzie mieszka jej koleżanka ze szkoły średniej. Podobało jej się tam.
Siostra mnie badawczo mierzyła wzrokiem i wciąż proponowała, że skręci jointa.

Katrin jej opowiadała, jak jechaliśmy we wtorek wieczorem ubaną z Kreuzbergu do Mitte, a naprzeciwko siedział Berlin Eastside, młody, otyły chłopak w spranych dżinsach i rozciągniętej koszulce, i czkał, i bekał, i czkał, tak samo jak ubana otwiera i zamyka drzwi. I tak samo jak ubana nigdy nie przestanie, tak nie mógł przestać czkać ten chłopak, od którego zajeżdżało piwem.
Od nas też zajeżdżało piwem. Poradziliśmy mu, żeby podniósł prawą rękę do góry, wstrzymał oddech i policzył do trzydziestu. To sprawdzona recepta, którą dostałem od babci i wożę po świecie. On wytrzeszczył oczy i wyciągnął lewą rękę. Było jasne, że to lewus i że nie jest dobrze.
- Jestem jakiś nazista czy co? Co do mnie masz - zaklął.
- Nic. Tylko pomóc chciałem.
- A widzisz gdzieś wokół kogoś, kto cię prosił?
- Cóż. Myślałem, że ty.
Katrin jęknęła. Na czole jej wystąpiła ciemna żyła, jak zawsze, kiedy się zezłości albo przestraszy.
Kilku ludzi coś zaszemrało, ale zaraz zanurzyło się w sobie.
Ten chłopak się podniósł, ruszył z pięścią do przodu, ale ja zrobiłem unik, dokładnie tak jak ziemia dotąd robi skuteczne uniki przed meteorytami, i on całą tą wściekłą siłą rąbnął pięścią w poręcz. Nie złamał jej, ale mało brakowało.
- Zabiję cię! - ryczał i było jasne, że ryczy na serio.

Gazela głaskała się po uchu i powiedziała, że to niesamowicie zajmujące. Jej mąż Jan przytakiwał, a sos od spaghetti ciekł mu po brodzie.

[s. 105-106]

Napisane to jest strasznie prostym, wręcz prymitywnym językiem, takim trochę w stylu naiwne dziecko obserwuje świat ze zdumieniem, ale co do samej treści, to spoko. Podtrzymuje mój obraz Berlina jako miasta wyluzowanego. Wszyscy mają w dupie ciebie i ty też możesz mieć w dupie wszystkich, a w ogóle, to dla każdego coś miłego. Maciusiu ostatnio wynalazł jakieś oferty mieszkań, z których wynikało, że taniej i fajniej w Berlinie niż w Warszawie. I to nie jest taka głupia koncepcja.

Może ja też tam pojadę, założę punkową kapelę i będzie mi się dobrze żyło?

2 komentarze:

miasto-masa-maszyna pisze...

Jako lokals czepiam się (nie Ciebie, ale tłumacza):

Nie mieszka się "w Kreuzbergu" tylko na Kreuzbergu, bo raz, że Berg to góra dwa - dzielnica, więc tak samo jak na Pradze, na Mokotowie, na Kozanowie, na Gaju, na Kurdwanowie, na X-Bergu, na P-Bergu, ale… w Neukölln (btw literówkę masz), w Mitte, w Tiergarten.

Menadry berlińskiej polszczyzny ;-)

A że to zajebiste miasto do życia to chyba sam wiesz, nie? Czy ja muszę coś jeszcze dodawać? ;-]

donwito.net pisze...

O literówce wiem, ale... to jest literówka w tekście! Zachowałem ją, tak samo jak "w Kreuzbergu", choć też mi zęby zgrzytały. O piwie kwaśnicowym nie wiedziałem. Możliwe, że pszeniczne - tym lepiej, bo pszeniczne lubię ;)