Zimą 2012 roku przyglądam się facetowi biegającemu wokół kępy drzew na Marinie Mokotów.
- Co się pan tak patrzy? - pyta, mijając mnie któryś raz.
- Po prostu patrzę - odpowiadam.
- Ale w jakimś celu?
- Z ciekawości.
- A co pana tak ciekawi?
- Że panu tak nie nudno wokół tych drzew biegać Strasznie dużo musi pan tych kółek zrobić, żeby mieć jakiś dystans.
- Zazdrości pan?
- No właśnie nie. Nie lepiej by było panu tam w parku pobiegać? Większy jest.
- A mam wezwać ochronę do pana?
- Przecież przez płot patrzę, z chodnika.
- Ale to jest teren prywatny, nie można tak.
- Nie mogę nawet patrzeć?
- Ja wezwę ochronę, niech się pan stamtąd nie rusza.
[Płot nasz powszedni, s. 148-149]
Bo w sumie ta książka jest strasznie śmieszna. Po części dlatego, że autor umie znakomicie pisać i dla ilustracji poszczególnych problemów wybiera doskonałe egzampla, tak rozmówców jak i obiekty; po części dlatego, że zaczyna się od tematów lekkich i wesołych. Bo cóż, że sobie spółdzielnia pomalowała blok na różowo w ciapki - można się pośmiać z tego, w jaki prymitywny sposób to władze tej spółdzielni argumentują. Bo cóż, że sobie inwestor w szczerym mazowieckim polu walnął pseudo-Wenecję z pustaków i karton gipsu - można się pośmiać z archi-polo. Potem robi się nieco smutniej, gdy dochodzimy do niekompetencji, złej woli a często głupoty urzędników, bezwładu organizacyjnego urzędów, bezczelności inwestorów, chamstwa zwykłych ludzi, absolutnie niewrażliwych na to, że dookołą nich żyją także inni ludzie (BTW, polecam tekst Wolność, równość, obojętność Ewy Wilk z POLITYKI 24/2014). A pod koniec, przy fragmentach o reklamach wielkoformatowych, zapewne większości nieobojętnych na wygląd swego miasta Warszawiaków śmiech może nawet zamrzeć na ustach.
Ale wtedy pocieszyć się można foteczkami. Wanna... jest po części także albumem dokumentującym wyzierającą zza każdego wegła szpetotę i przy oglądaniu tych zdjęć można znowu się pośmiać, nawet jeśli jest to śmiech przez łzy.
Choć książka w wielu miejscach śmieszy, to lektura nie jest wesoła. Pogooglałem za hasłem "gołębiewski karpacz rozbiórka", ale tylko za wynikami z 2014 r. - zero. Temat umarł. Hotel stoi. Przeczytałem ostatni rozdział, w którym oddolna inicjatywa mieszkańców Łodzi jest elegancko i bezboleśnie (a PR-owo - mistrzowsko!) neutralizowana przez miejską biurokrację i przypomniałem sobie urzędniczą przygodę Grzegorza Piątka. Przeczytałem ostatnie zestawienie w książce Springera, o ilości godzin plastyki, jaka jest obowiązkowa w szkołach w różnych krajach Europy. Wyjrzałem przez okno - gdyby widoku na pobliskie skrzyżowanie nie zasłaniał mi blok, kiedyś przykład ładnego modernizmu z lat 60., dziś ocieplony styropianem i pomalowany na pistacjowo, to widziałbym postawioną w ostatnich miesiącach kolejną budę handlową, na razie jeszcze nie wiadomo, po co powstałą - może będzie tam sklep alkohole 24 a może kebab. Buda jest zrealizowana zgodnie z aktualnymi trendami w nowoczesnym budownictwie - stal, dużo przeszkleń, niemal jak biurowiec klasy AA+, tyle że jest nadal po prostu parterową budą postawioną na nóżkach z ułamanych płyt chodnikowych na skraju osiedlowego parkingu. Nie wiem, czy to ze zbyt małej ilości lekcji plastyki wynikają wszystkie nasze estetyczne porażki, ale może gdyby odpowiedzialny za wydanie zgody na postawienie budy urzędnik kiedyś miał tej plastyki więcej, to doszedłby do wniosku, że nawet przeszklona buda w sąsiedztwie 2 innych bud i nieopodal śmietnika pozostaje tylko budą, okolica nie robi się od tej szklanej budy ładniejsza, a to właśnie o okolicy trzeba pomyśleć, a nie o samej budzie, jakby ona miała stanąć w próżni.
Może by doszedł, a może nie. Może rację ma Stasiuk w zamykającym książkę felietonie - może taki jest nasz polski urok, trzeba to pokochać a wtedy oczy przestaną boleć.