wtorek, 30 czerwca 2009

RAID od nowa

mdadm -S /dev/md_d2
mdadm -A /dev/md_d2 /dev/sdc1 /dev/sdd1

Bay, Michael: Transformers. Zemsta upadłych.

Za: http://www.filmweb.pl/f442795/Transformers+Zemsta+upad%C5%82ych,2009:

Kolejna część wspaniałej, kultowej już opowieści o maszynach. Minęły dwa lata od czasu kiedy młody Sam Witwicky (Shia LaBeouf) dokonał ocalenia Ziemi przed decydującym starciem pomiędzy dwoma wojującymi ze sobą grupami robotów. Pomimo swojej walecznej postawy Sam jest nadal przeciętnym nastolatkiem z typowymi dla swojego wieku problemami – decyzją o wybraniu drogi edukacji i pójściem do collegu, co wiąże się z pierwszą w życiu dłuższą rozłąką z dziewczyną Mikaelą (Megan Fox) i rodzicami. Pomimo swoich precyzyjnie określonych planów, Sam po raz kolejny znajduje się w centrum śmiertelnej rozgrywki pomiędzy Autobotami i Deceptikonami, od której zależą już nie tylko losy Ziemi, ale również całego Wszechświata. Nieświadomy swojej roli w tym konflikcie, to właśnie Sam posiada klucz do rozwiązania potyczki pomiędzy siłami zła i dobra. Z pomocą przyjaciół, współpracowników z NEST-a, a nawet rodziców, Sam ostatecznie musi zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem i prawem rządzącym losem rodziny Witwickich: Bez poświęcenia nie ma zwycięstwa!


Taaaaak... Taaaaaaaaaaakkk...

No więc ja poświęciłem się, obejrzałem, a teraz mogę napisac zwycięską notkę: jeszcze żyję, i mózg nadal mam na swoim miejscu, choć niewiele brakowało żeby mi wyparował.

A. Ale Isabel Lucas niczego sobie ;>

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Voo Voo i Haydamaky


Bez dwóch zdań, *zajebiście* udane spotkanie. A pamiętać należy, że nie jestem szczególnym fanem smęcenia Voo Voo.

Próbek można posłuchać u wydawcy. Szczególnie polecam Tylko z nieba :)

Kapuściński, Ryszard: Imperium

A jednak moja Rosjanka z Baku, przy pierwszym poruszeniu ulicy, przy pierwszych odgłosach nadciągających bojówek, które - wszyscy to wiedzą - idą rozbijać głowy Ormianom, tylko Ormianom, pakuje w pośpiechu walizki i pędzi na lotnisko, szczęśliwa, że udało się jej wydostać z piekła. Gdzie jednak jest to piekło? Gdzie ono się znajduje?
Ono znajduje się w niej, w jej świadomości.
[...]
To w świadomości kolonizatora obudziło się jego piekło wewnętrzne. To obudziło się i wydostało na powierzchnię jego nieczyste sumienie, skrywane i usypiane dotąd na tysiąc sposobów, a często po prostu niezbyt jasno i dokładnie uświadamiane.
[s. 140-141]


A to widzisz?, pyta Tania.
Spojrzałem tam, gdzie pokazywała mi ręką i zobaczyłem rzecz następującą: rozmarznięte, rozpaciane błocko zaczyna z ulicy wężykami, strumykami, rowkami, szczelinami spływać wprost do stojących tu domków. Przyroda jest na Syberii ekstremalna, wszystko tu jest gwałtowne i skrajne, więc jeżeli błoto w Jakucku zalewa domy, to nie jest to żadne kapanie, ciurkanie rozwodnionej, szarociemnej mazi, tylko atak rozpacianej lawiny, która nagle i niepowstrzymanie rusza w kierunku ganków i drzwi, zapełnia przejścia i podwórza. Ulice jakby występują z brzegów i wlewają się do domków Założnej. [...]
Już dochodząc do ulicy Krupskiej, spotkaliśmy przy jakimś domku babcię, która dziarskimi ruchami próbowała miotłą zatrzymać potok wpełzającego na ganek błota.
Ciężka praca, powiedziałem, żeby zacząć rozmowę.
A, odparła wzruszając ramionami, zawsze wiosna taka straszna. Wszystko płynie.
Zapanowało milczenie.
Jak się żyje?, zadałem najbardziej banalne i idiotyczne pytanie, ot, żeby jakoś podtrzymać rozmowę.
Babcia wyprostowała się, wsparła ręce na trzonku miotły, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się nawet i powiedziała rzecz, która jest samym sednem rosyjskiej filozofii życia: Kak żywiom?, powtórzyła z namysłem i dodała głosem, w którym była i duma, i determinacja, i cierpienie, i radość - Dyszym!
[s. 188-189]


W Kijowie mieszkam przy Bulwarze Drużby Narodów, u starszej pani - M. Ż. Mam swój mały i ciepły pokoik, pełen książek, w tym również po hiszpańsku, gdyż gospodyni jest tłumaczką z tego języka. [...]
Wspominam M. Ż., ponieważ niedawno musiałem powiedzieć grupie ludzi, co to jest dramat, dramat losu, dramat życia, a także dac jakiś przykład. Dla mnie przykładem jest M. Ż. Dziesięć lat temu mąż M. Ż. wyemigrował do Nowego Jorku. Najpierw biedował, ale potem pomogła mu gmina żydowska i mąż M. Ż., o którym może ona teraz powiedzieć - były mąż, stanął na nogach. Jedyną bliską osobą, która została mojej gospodyni, jest jej wnuczka. Wnuczka ma piętnaście lat. M. Ż. jest już bardzo chora, za dużo waży i ma trudności z chodzeniem. Jednego dnia wracam, a M. Ż. trzyma w ręku list i jest wyraźnie zdenerwowana. To list od jej męża, byłego męża, który pisze - przyślij mi naszą wnuczkę, ja ją tu wykształcę, ja ją rozwinę, dam jej wszystko. M. Ż. dobrze rozumie, że jej mąż, były mąż, ma rację: jaka przyszłość może czekać jej wnuczkę w Kijowie? A to dziecko jest takie zdolne! Ale jeśli wnuczka pojedzie, M. Ż. zostanie sama, zupełnie sama, a co tu dużo mówić, trzeba się liczyć z okropnymi prawami wieku, trzeba patrzeć życiu w twarz. Z drugiej jednak strony, czy wolno odebrać wnuczce taką złotą szansę? Przecież mogłaby tam i zostać lekarzem, i grać na skrzypcach, i poznać bogatego człowieka.
I co pan o tym wszystkim myśli? pyta mnie zrozpaczona M. Ż. Patrzę, jak drży jej pełne ciało, jak ciągle czyta zdanie po zdaniu, ów radosno-złowieszczy list (którego treść przez cały dzień skrywa przed wnuczką), i czuję, że stanąłem w środku ludzkiego dramatu. Milczę, a potem zaczynam prosić M. Ż. o przebaczenie. Proszę mi wybaczyć, mówię, proszę się nie gniewać, ale ja naprawdę nie wiem, co odpowiedzieć.
[s. 274-275]



I tak się oswajam z Azją. Fi mnie oswaja. Sam się oswajam: książkami, muzyką. Kto wie, może kiedyś jeszcze będę jeździł na drugą stronę Wisły bez obaw? ;>

(Czytelnik, Warszawa 1994).

sobota, 20 czerwca 2009

Huelle, Paweł: Mercedes-Benz

To było tak.

O 16:30 rozmawiałem z Fi przez gg. Ona, że kupiła jakieś książki Hrabala, ja, że lubię Hrabala, i mi się przypomniało, że czytałem kiedyś taką znakomitą książkę Huellego, która była z Hrabala, o Hrabalu i do Hrabala. Fi nie czytała, więc napisałem, że ja ją kupię, sam przeczytam chętnie jeszcze raz a i jej polecam.

Około 19.30 wróciłem do domu z książką.
O 21.30 skończyłem czytać.

Krótkie to, na jeden przysiad, ale mistrzowskie. To, jak opowiada Hrabal, jest mistrzostwem galaktyki. Ale to, jak w tym hołdzie dla Hrabala, opowiada Huelle, wcale temu mistrzostwu nie ustępuje. Gdybym tylko ja umiał konstruować takie zdania, składać takie frazy, które budują całe nowe światy w wyobraźni. Gdybym tylko.

Tak właśnie było, kochany panie Bohumilu, skoro tylko po godzinnej jeździe uwalniałem się z rąk instruktora Szkaradka, natychmiast musiałem się napić, dlatego prosiłem go, żeby wyrzucał mnie najlepiej gdzieś na Głównym Mieście, bo przy Kartuskiej otwarto wprawdzie kilka nocnych sklepów, za to ani jednego baru, więc jeśli spełniał moją prośbę, szedłem od razu do "Istry", potem do baru "Starówka" koło rowerowego sklepu, a potem do "Cottonu", który otwierano dopiero o szesnastej i za każdym razem żądałem innego gatunku piwa i sprawdzałem, niemal jak pański ojczym Francin, czy szklanka jest absolutnie czysta, czy piwo ma należytą temperaturę, czy piana nie jest zbyt rzadka, i po kilku takich próbach byłem absolutnie zniesmaczony i popadałem w radykalną melancholię, bo wszystko było w najlepszym porządku, w idealnej harmonii, aseptyczne i przepisowe, i chociaż powinienem się z tego cieszyć, no bo w końcu czy może być większa przyjemność niż, dajmy na to, próbowanie koniuszkiem języka pierwszego łyku heweliusza, a potem żywca, a potem guinnessa, czy może być większa przyjemność niż porównywanie, ile i jakiego słodu użyto w każdym z tych gatunków, na jakiej glebie wzrastał jęczmień, ile dni słońca miał zeszłoroczny chmiel; ponieważ zatem większej przyjemności być nie może, a jeśli mimo niej popadałem w radykalną melancholię, przyczyna była oczywista: po raz kolejny odczułem, kochany panie Bohumilu, że wszystko w moim życiu przyszło za późno, poniewczasie, a więc niejako niepotrzebnie i bez sensu, ale zaraz przypominałem sobie tę pańską pracę w hucie albo pisarza w likwidacji, albo wesela na Libni i jakoś mi przechodziło, jakoś spłukiwałem w końcu z siebie tę melancholię oraz zapach zepsutych dziąseł i przepoconych koszulek polo instruktora Szkaradka i, siedząc tak na przedprożu baru "Istra", skąd podziwiałem bramy Arsenału i tłumy niemieckich emerytów, albo patrząc na bilardowy stół w "Cottonie", przypominałem sobie, jak u "Jurka" przy Danusi poeta Atanazy pożyczał od miejscowego karła akordeon i grał ukraińskie dumki i białoruskie czastuszki, i zaraz, niemal natychmiast, szare od machorki powietrze robiło się błękitne, a na ulicy przystawali ludzie i w zachwyceniu spoglądali przez łukowate, mauretańskie okienka do smolistego wnętrza baru (...)

Massive Attack: Live With Me

środa, 17 czerwca 2009

Dawkins, Richard: Bóg urojony

Znakomity, logicznie poprowadzony, konsekwentny wywód popularnonaukowy. Napisany przystępnym językiem, kompleksowy, porusza wszystkie możliwe kwestie związane z wiarą i religią. I rozwiewa wątpliwości. Oczywiście, jeśli ktoś ma umysł na tyle otwarty, że jest w stanie jakiekolwiek wątpliwości dopuścić.

Dowód z nieprawdopodobieństwa to stwierdzenie, że złożone byty nie mogły się pojawić przez przypadek. Kłopot w tym, że dla wielu ludzi "przez przypadek" jest równoznaczne z "nie zostały świadomie zaprojektowane". Nic dziwnego, że nieprawdopodobieństwo traktowane jest w tym ujęciu jako dowód zaprojektowania. Darwinowski dobór naturalny ukazuje absurd takiego rozumowania w stosunku do tworów natury. [...] Zrozumienie (pełne zrozumienie!) darwinizmu uczy nas, że alternatywa nie brzmi" przypadek albo projekt"; jest jeszcze trzecia opcja: stopniowo i powoli narastająca złożoność.
[s. 163]


[...] u niektórych gatunków ptaków (na przykład u sójki) zaobserwowano zachowanie określone jako "anting", czasem przybierające formę "kąpieli" w mrowisku, czasem nakładania sobie mrówek na pióra. Nikt nie wie, jakie z tego płyną dla ptaka korzyści, najprawdopodobniej jest to jakaś forma higieny, sposób na pozbycie się pasożytów, ale istnieje też kilka innych hipotez; żadna nie została jeszcze ostatecznie udowodniona. Ta niewiedza nie powstrzymuje - i nie powinna powstrzymywać - darwinisty od uznania, i to z wielką pewnością, że anting musi być "po coś". [...] Taka konkluzja wynika z dwóch przesłanek - po pierwsze dobór naturalny karze za marnowanie czasu i energii, a po drugie te ptaki powszechnie poświęcają swój czas i energię na anting. [...] Gdyby anting nie zwiększał szans na przetrwanie i reprodukcję, dobór naturalny już dawno zadziałałby na rzecz osobników, które go nie uprawiają. Pokusa dla darwinisty, by w ten sam sposób pomysleć o religii, jest nieodparta [...].
[s. 226-227]


Muriel Gray, bardzo ceniona dziennikarka "Heralda" (tego z Glasgow) [...] skomentowała londyńskie zamachy [z lipca 2005 - ww]:

  Wszędzie szukamy winnych - od (zaiste nikczemnego)
  duetu Bush-Blair po bierność muzułmanskiej
  "wspólnoty". A przecież nigdy dotąd nie było tak
  oczywiste, że sprawcy należy szukać w jednym tylko
  miejscu, i że zawsze tak było. Przyczyną całej tej
  tragedii, nieszczęścia, zamętu, przemocy, terroru
  i ignorancji jest sama religia. Jeśli zaś komuś
  wydaje się, że o takich oczywistościach
  nie ma co mówić, to proszę spojrzeć, jak usilnie
  media i rząd starają się udawać, że nic takiego
  nie ma miejsca.


Politycy Zachodu bardzo starają się nie używać słowa na R (religia), a swą batalię opisują jako "wojnę z terrorem", zupełnie jakby terror był autonomiczną siłą, obdarzoną wolną wolą i umysłem. Mówią też, że motywacją terrorystów jest "czynienie zła". Nieprawda! Jakkolwiek błędnie możemy ich osądzać, to na pewno ich motywacją nie jest żadne "czyste zło". Ci ludzie, tak samo jak chrześcijańscy mordercy lekarzy usuwających ciąże, postępują zgodnie z własnym sumieniem, czynią to, co nakazuje im ich religia. To nie są psychopaci! To idealiści, religijni idealiści, co więcej, w świetle własnych przekonań postępujący najzuepłniej racjonalnie. Uważają, że czynią dobrze, i to nie dlatego, że mają spaczoną osobowość albo że opętał ich diabeł. Tak po prostu zostali wychowani - od kołyski żyli z głęboką i niekwestionowaną wiarą.
[s. 409-410]


Tak naprawdę jednak w doktrynie czyśćca fascynuje mnie coś zupełnie innego, a mianowicie dowód jego istnienia, zaproponowany przez teologów [...]
Otóż istnienie czyśćca wywiedzione zostaje następująco: Gdyby ludzie po śmierci po prostu szli do nieba lub do piekła, na podstawie tego, jak mocno nagrzeszyli na Ziemi, modlenie się za ich dusze nie miałoby żadnego sensu. "Po cóż bowiem modlić się za czyjąś duszę, jeśli nie wierzy się, iż modlitwa ma moc, by zapewnić zbawienie tym, którzy wciąż jeszcze nie dostąpili Bożej łaski". My zaś modlimy się za zmarłych, nieprawdaż? Czyli czyściec musi istnieć! Q.E.D. I to całkiem poważny przykład tego, co teologiczny umysł uznaje za rozumowanie.
[s. 480-481]


Wydawnictwo CiS, Warszawa 2007.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

26

Z tej okazji odbył się słoneczny spacer, co z kolei stało się okazją do inauguracji nowego albumu zdjęciowego. Warszawa bywa ładna.

Od Miejskie spacery


Dwa dni wcześniej na podobny spacer wybraliśmy się z Maleństwem, i wtedy to ona dzierżyła fotoaparat.

czwartek, 11 czerwca 2009

boskie ciało

przechodząca pod oknami procesja została powitana w sposób uroczysty:

Od Różne


jedno tu i jeszcze trzy na picasie.

exif date

# to dump exif data
$ exiv2 -p s filename.jpg

# adjust date/time +1 day (in hours)
$ exiv2 ad -a 24 filename.jpg

## or use jhead ##

# to dump exif data
$ jhead filename.jpg

# adjust date/time
$ jhead -ta+24 P1000616.JPG


za http://ubuntuforums.org/showthread.php?t=472510

środa, 10 czerwca 2009

Littel, Jonathan: Łaskawe

Sięgnąłem po tę książkę pod wpływem recenzji na blogu Pana Cygaro.
Recenzja jest obszerna, jest tam też spory kawałek cytatu. Nie mam zbyt wiele do dodania. Znakomita książka. Pierwsza od dawna, dla której spieszyłem się do domu. Chciało mi się wracać tylko po to, żeby czytać dalej. I chociaż czasami nie wierzyłem, że naprawdę czytam to, co czytam, chociaż musiałem powtórzyć fragment, aby się upewnić, to nie mogłem się oderwać.

Kilka fragmentów dla mnie, do zapamiętania.

Eichmann wyszedł a ja zacząłem wpatrywać się w paczkę leżącą na biurku. Zawierała partytury Rameau i Couperina, które zamówiłem dla małego Żyda z Żytomierza. To było zupełnie niemądre, sentymentalne i naiwne, a jednak przepełniało mnie wielką melancholią. Zdawało mi się, że teraz lepiej rozumiem reakcje żołnierzy i oficerów podczas egzekucji. Jeśli cierpieli, tak jak ja cierpiałem podczas Wielkiej Akcji, to nie tylko z powodu odoru i widoku krwi, lecz także ze względu na przerażenie i moralną mękę skazanych. Podobnie rozstrzeliwani - cierpieli nieraz dużo bardziej na widok męki i śmierci tych, których kochali, kobiet, rodziców, najdroższych dzieci, niż z powodu swej własnej, bliskiej śmierci, która przychodziła do nich wreszcie jak wolność. Pomyslałem, że w wielu przypadkach to, co brałem za przejaw bezsensownego sadyzmu, ta niesłychana brutalność, z jaką niektórzy żołnierze traktowali skazanych, wynikała zwyczajnie z potwornej litości, którą czuli i która, ponieważ nie mogła być wyrażana w inny sposób, zamieniała się we wściekłość, ale we wściekłośc bezsilną, bezprzedmiotową, skierowaną przeciwko tym, którzy byli jej pierwszą przyczyną. Jeżeli pogromy na Wschodzie mogły nas czegokolwiek nauczyć, to było to, paradoksalnie, poczucie przerażającej, niewzruszonej ludzkiej solidarności. Choćby nie wiem jak brutalni byli oficerowie, choćby nie wiem jaką ogarnięci znieczulicą, żaden z nich nie zabił żydowskiej kobiety, nie pomyślawszy przedtem o swojej żonie, siostrze albo matce, żaden nie zabił żydowskiego dziecka, nie ujrzawszy oczyma wyobraźni swoich własnych dzieci nad brzegiem zbiorowej mogiły. Ich reakcje, przemoc, alkoholizm, depresje, samobójstwa, mój własny smutek, wszystko było dowodem na to, że inny dla nas istnieje, istnieje jako osoba, jako istota śmiertelna, i że niczyja wola, niczyja ideologia, żadna ilość głupoty i alkoholu nie może zniszczyć tych więzów, cienkich, lecz nierozerwalnych. To jest fakt a nie moja wydumana opinia.
Zwierzchnictwo zaczęło dostrzegać ów fakt i brać go pod uwagę. Jak mi wyjaśnił Eichmann, opracowywano już nowe metody.
[s. 157-158]


Zastanawiałem się już kiedyś, w jakim stopniu różnice w reakcji Niemców i Rosjan na masową zagładę - różnice, które sprawiły, że my ostatecznie zmieniliśmy metodę, by, w pewnym sensie, osłabić swoją skuteczność, podczas gdy Rosjanie, nawet po upływie ćwierćwiecza, pozostali niewzruszeni - tak więc w jakim stopniu to odmienne podejście może wypływać z różnic w języku. W końcu słowo Todt ma w sobie sztywność ostygłego trupa, jest czyste, niemal abstrakcyjne, w każdym razie zamyka w sobie pośmiertną ostateczność, natomiast rosyjskie słowo smiert' jest ciężkie i tłuste jak sam proces umierania. A co na to język francuski? Według mnie hołduje on feminizacji śmierci przez łacinę: jakaż przepaść dzieli la mort oraz wszystkie ciepłe i czułe obrazy, które przywołuje, i strasznego Tanatosa Greków! Niemcy przynajmniej zachowali rodzaj męski (nawiasem mówiąc, smiert' tez jest rodzaju żeńskiego). Tu, w letnim słońcu, rozmyślałem o decyzji, którą podjęliśmy, o niezwykłym pomyśle zabicia wszystkich Żydów, jacykolwiek by nie byli, starych i młodych, dobrych i złych, wytrzebienia judaizmu metodą likwidacji jego wyznawców, o decyzji, która otrzymała tak dobrze dziś znaną nazwę Endlösung: Ostateczne Rozwiązanie. Cóż za piękne słowo! Nie od razu było synonimem eksterminacji: od początku domagaliśmy się dla Żydów Endlösung lub też völlige Lösung (całkowitego rozwiązania), nazywało się to także allgemeine Lösung (powszechne rozwiązanie) i, zależnie od epoki, oznaczało wyłączenie z życia publicznego, wykluczenie z życia ekonomicznego, wreszcie - wysiedlenie. Stopniowo znaczenie osunęło się w otchłań, lecz słowo, które je określa, pozostało niezmienione, jak gdyby zawsze kryło w sobie ów ostateczny sens, jak gdyby zwabiło tę "śmierć", pociągnęło ją własnym ciężarem, tą nadmierną siłą, na samo dno czarnej dziury umysłu, aż do jednoznaczności: w ten sposób przekroczyliśmy horyzont wydarzeń, spoza którego nie ma już powrotu. Wierzymy jeszcze w idee, ale to wcale nie musi być prawda, być może nie ma idei, może istnieją tylko słowa i ciężar owych słów. Być może właśnie w tej kwestii daliśmy się porwać słowu i nieuchronności, którą ze sobą niosło. Czyżby więc w nas samych nie było żadnej idei, żadnej logiki, żadnej spójności? Czyżby liczyły się tylko słowa w naszym, tak wyjątkowym, języku, tylko to słowo, Endlösung i jego szemrzące piękno? Bo tak naprawdę, jak można oprzeć się urokowi takiego słowa? Byłoby to tak samo nie do pomyślenia jak opieranie się słowu posłuszeństwo, słowu służba, słowu prawo. I być może własnie to legło u podstaw naszych Sprachregelungen, w sumie dość przejrzystych w kwestii kamuflażu (Tarnjargon), lecz przydatnych, by utrzymywać tych, którzy używali słów i wyrażeń - Sonderbehandlung (specjalne traktowanie), abtransportiert (przetransportowany w inne miejsce), entsprechend behandelt (odpowiednio potraktowany), Wohnsitzverlegung (zmiana miejsca zamieszkania) lub też Executivmassnahmen (środki wykonawcze) - pomiędzy tnącymi ostrzami ich abstrakcji.
[s. 654-655]


Po niedługim czasie wprowadzono nas do sali w głębi korytarza. [...] adiutant rozkładał pudełka z orderami na jednym ze stołów. Wreszcie w otwartych drzwiach stanął Führer. Wszyscy jednocześnie wyprężyliśmy się i wyrzuciliśmy ramiona w przód, wrzeszcząc pozdrowienie. W odpowiedzi Führer też próbował unieść ramię, ale za bardzo drżało. Podszedł niepewnym krokiem, urywanym, chybotliwym. Z pomieszczenia za jego plecami wyszedł Bormann wbity w brunatny mundur. Nigdy jeszcze nie widziałem Führera z tak bliska. Miał na sobie zwykły szary mundur i czapkę; jego twarz była żółta, pełna niechęci, opuchnięta, oczy najpierw długo trwały nieruchome, bez życia, a potem nagle zaczynały gwałtownie mrugać; kropla śliny perliła się w kąciku jego ust. Gdy się chwiał, Bormann wyciągał owłosioną łapę i podtrzymywał go za łokieć. Führer oparł się o róg stołu i wygłosił krótkie, dość niespójne przemówienie, coś o Fryderyku Wielkim, wiecznej chwale i Żydach. [...]

Im bliżej podchodził Führer - stałem niemal na końcu szeregu - tym mocniej skupiałem się na jego nosie. Nigdy przedtem nie zauważyłem, jak bardzo jest to nos szeroki i jak nieproporcjonalny. Z profilu widać to było wyraźnie, bo wąsik nie rozpraszał uwagi: gruba nasada, płaskie nozdrza, niewielkie załamanie chrząstki i uniesiony koniuszek; był to najwyraźniej nos słowiański lub bojski, może nawet trochę mongolsko-ostyjski. Nie wiem, czemu zafascynował mnie ten szczegół, uważałem go za niemal skandaliczny. Führer był coraz bliżej, a ja nadal go obserwowałem. Wreszcie stanął przede mną. Zauważyłem ze zdziwieniem, że jego czapka ledwo dosięga mi oczu, a ja wcale nie jestem wysoki. Wymamrotał jakiś komplement i po omacku odszukał order. Jego kwaśny, cuchnący oddech wyprowadził mnie z równowagi: tego było już za wiele. Pochyliłem się i ugryzłem go w bulwiasty nos, mocno, do krwi. Nawet dziś nie byłbym w stanie powiedzieć wam, dlaczego to zrobiłem: po prostu nie mogłem się powstrzymać. Führer wydał z siebie cienki kwik i odskoczył do tyłu w ramiona Bormanna. Przez chwilę nikt się nie ruszył. I nagle skoczyło na mnie z pięściami kilku mężczyzn. Pobili mnie, rzucili na ziemię; skulony na mokrej wykładzinie starałem się bronić najlepiej, jak mogłem, przed kopniakami. Ludzie krzyczeli, Führer jęczał. [...]

Tak, dobrze wiem, że Trevor-Roper nie napisał ani słowa o tym epizodzie, ani Bullock, anie żaden inny historyk, który zajmował się ostatnimi dniami Führera. Jednak, zapewniam was, to się wydarzyło.
[s. 995-996]


Były jeszcze dwa; pierwszy, nie zanotowałem strony (gdzieś na pewno po stronie 100, a przed 150), zaczynał się od słów Tuż obok prowadzono następną grupę,
i drugi, ze stron 196-197, po słowach W wielkim ośniezonym parku, za pomnikiem Szewczenki, wiedziono na szubienicę młodą dziewczynę z partyzantki. Przeczytałem je oba po kilka razy. Wykręciły mnie na drugą stronę i zachwyciły bez granic. Zaznaczyłem strony, przeczytałem teraz, ale nie mogłem przepisać. Kiedy tylko sam zabierałem się za pisanie tych słów, robiło mi się niedobrze. Naprawdę, naprawdę warto przeczytać tę książkę.

Brodski, Josif

Fi mi podsunęła, żebym przeczytał Muchę. Mucha jak mucha, ale kilka innych niczego sobie.

***


Zawsze twierdziłem, że los to zły kawał.
Że po co ryba, jeżeli jest kawior.
Że z wszystkich stylów ostanie się gotyk,
bo, stercząc, nie naraża na kłujący dotyk.
  Siedzę przy oknie. Klony za nim mokną.
  Kochałem ludzi niewielu. Lecz mocno.

Sądziłem, że od lasu większe jest polano.
Że po co całe dziewczę, skoro jest kolano.
Że, zaprószone pyłem spod kopyt historii,
oko Rosji odpocznie na cyplach Estonii.
  Siedzę przy oknie. Umyłem naczynia.
  Szczęście już się skończyło. Nic się nie zaczyna.

Sądziłem, że w żarówce widać męki płciowe.
Że akt miłosny winien stworzyć własną mowę.
Że, wbrew Euklidesowi, gdy coś zwężę w stożek,
nie tyle z tego zero, ile Chronos stworzę.
  Siedzę przy oknie. Wspominam dni młode.
  To się uśmiechnę, to znów splunę na podłogę.

Pisałem, że liść każdy - to pączka zniszczenie.
Że w niewłaściwą glebę upadłszy, nasienie
nie puszcza pędu: toteż łąka czy polana
świadczy, że się Przyrodzie zdarzył grzech Onana.
  Siedzę przy oknie, zaciskając wargi.
  Cień, mój towarzysz, na ścianie się garbi.

Pieśni mojej motywu brakowało. Ale
nie na chór jest pisana. Nie dziwię się wcale,
że mi w nagrodę za takie podarki
nikt nóżek swoich nie kładzie na barki.
  Siedzę przy oknie; morze, stary raptus,
  grzmi za storami i za świstem wiatru.

Znając nasze dość niskogatunkowe czasy,
przybijam dumny stempel "towar drugiej klasy"
na swe najlepsze myśli; i niech jutro młode
przyjmie te doświadczenia z walk o każdy oddech.
  Siedzę w ciemności. I nie gorsza pewno
  ciemność w pokoju, niż ciemność na zewnątrz.

1971


Debiut

1

Gdy już po wszystkich była egzaminach,
wspomniała mu, że mógłby wpaść wieczorem;
nyła sobota, i ciasno tkwił korek
w szyjce butelki czerwonego wina.

Deszcz padał, kiedy wstał niedzielny ranek;
i gość, na palcach przez skrzypiący parkiet
przebrnąwszy, cicho ściągnął marynarkę
z gwoździa, wbitego chybotliwie w ścianę.

Wzięła ze stołu szklankę i przełknęła
resztkę herbaty, wystygłą i burą.
Mieszkanie spało. Świtała niedziela.
Leżała w wannie, czując całą skórą

dno obłuszczone. Wcześnie jeszcze było.
Pachnąca mydłem, pustka nieodparta
pełzła w nią poprzez jeszcze jeden wyłom,
co się otwierał na poznanie świata.

2

Palce, którymi przymykał drzwi sieni,
były - aż wzdrygnął się - czymś zabrudzone;
kiedy dłoń chował w kieszeń, parę monet
- reszta za wino - brzęknęło w kieszeni.

Aleja była pusta. Chodnik przemókł
od wody z rynien, dzwoniących o ściany.
Przypomniał sobie gwóźdź i tynk spękany,
i z opuchniętych warg, nie wiedzieć czemu

wyrwał się brzydki wyraz. Patrząc w pusty
świt, poczerwieniał; postępkiem głupawym
własnych ust sam sie tak zdziwił, że wrósłby
w grunt, gdyby właśnie tramwaj się nie zjawił.

Później w pokoju swym składał wzdłuż kantów
spodnie, nie patrząc na trącący potem
klucz pasujący do tak wielu zamków,
a tak wstrząśnięty swym pierwszym obrotem.

1970



Piosenka


Szkoda, że cię tu nie ma,
szkoda, kochanie.
Siedziałabyś na sofie,
ja - na dywanie.
Chustka byłaby twoja,
moja - kapiąca łza.
Albo może na odwrót:
płacz - ty, pociecha - ja.

Szkoda, że cię tu nie ma,
szkoda, kochanie.
Prowadząc wóz, dłoń kładłbym
na twym kolanie,
udając, że je mylę
z dźwignią, gdy zmieniam bieg.
Wabiłby nas nieznany
lub właśnie znany brzeg.

Szkoda, że cię tu nie ma,
szkoda, kochanie.
Srebrny księżyc na czarnym
nieba ekranie
na przekór astronomom
oddawałbym co noc
na żeton na automat,
by usłyszeć twój głos.

Szkoda, że cię tu nie ma,
na tej półkuli -
myślę, siedząc na ganku
w letniej koszuli
i z puszką Heinekena.
Zmierzch. Krzyk mew. Liści szmer.
Co za zysk z zapomnienia,
jeśli tuż po nim - śmierć?

1989


Trzy powyższe w przekładzie - no ba! - Stanisława Barańczaka.



* * *

Tym tylko byłem, czego
ty dotykałaś dłonią,
nad czym w noc - głuchą, wronią -
pochylałaś się, strzegąc.

Tym tylko byłem, co
rozróżniałaś tam, w dole:
w licach zatartych, w czole
rysy nawykła ciąć.

Tyś to trącała przecież
zmysł, by drżał, by nie usnął,
mnie małżowinę uszną
lepiąc w gorącym szepcie.

Tyś to w wilgotną głąb
krtani, w łuki podniebień,
kiedy wzywałem ciebie,
giętki wkładała głos.

Ślepy byłem, lecz szłaś -
przesłonięta i jawna -
wzrok wszczepiając mi z nagła.
Tak zostawia się ślad.

I tak światy się stwarza,
a stworzone - od nowa
zaczynają wirować
i darami obdarzać.

Tak, to blaskiem, to mgłą
spowity, ziąbem, ogniem,
wśród przestworzy samotnie
krąży zbłąkany glob.

1981


A ten przełożył Wiktor Woroszylski. Co jest dla mnie niespodzianką - Woroszylskiego całkowicie olałem na podstawie jego dokonań sprzed 1956 i tak naprawdę w ogóle go nie znam. Nadrobić należy.

piątek, 5 czerwca 2009

Polonistyka

Z listy Praca po prawej znika link do sn.polon - serwer nie odpowiada, najwyraźniej został wyłączony. Nie wiem, czy jeszcze będę współpracował z Polonistyką. Część materiałów z mojego ostatniego kursu jest skopiowana tutaj: snpolon.ninehub.com (login as guest).

I tyle. Było i się - chyba - skończyło. Z bogiem, z Bodem.

Szopieżwał

http://wyborcza.pl/1,88975,6654203,Szopiezwal__czyli_co_w_Polsce_najlepsze.html

wtorek, 2 czerwca 2009

Sidney Polak: Cyfrowy styl życia

Osłuchuję się od trzech dni. Przyjemnie się tego słucha, ale tak - bez rewelacji. No, słucha się. No, jest miło. Teksty - dobre, bez tandety. Ale żadnego odkrycia. Muzyka gładka. Ale bez emocji. Nawet wspólne dokonanie z Nosowską nie podnosi średniego poziomu.

Na pytanie padające w Szach-Mat: dlaczego miałbyś ściągnąć albo kupić mnie - niestety muszę odpowiedzieć: nie wiem. Nie widzę powodu. Wybrałem opcję trzecią, pożyczyłem do przesłuchania. I raczej nie kupię.

Pewnie z czasem wyklaruje mi się jakaś piosenka na tej płycie najlepsza, faworyt znaczy ;>

Póki co wyklarowała mi się tylko jedna absolutna i bezdyskusyjna żenada. Ej, bez żartów, jak można było popełnić coś takiego? Na wszystkich płaszczyznach - i jako zachowanie, i jako włażenie w dupę sponsorowi, i jako dokonanie muzyczne - jest to żenujące. Przez te trzy minuty i czterdzieści sekund, które trwa utwór Skuter, Sidney Polak dokonuje autokompromitacji ostatecznej:

11 - Sidney Polak - Skuter

___

OK, update. Są trzy piosenki, które naprawdę polubiłem:
To był dzień w Warszawie, Wieżowce i SOS.