środa, 10 czerwca 2009

Littel, Jonathan: Łaskawe

Sięgnąłem po tę książkę pod wpływem recenzji na blogu Pana Cygaro.
Recenzja jest obszerna, jest tam też spory kawałek cytatu. Nie mam zbyt wiele do dodania. Znakomita książka. Pierwsza od dawna, dla której spieszyłem się do domu. Chciało mi się wracać tylko po to, żeby czytać dalej. I chociaż czasami nie wierzyłem, że naprawdę czytam to, co czytam, chociaż musiałem powtórzyć fragment, aby się upewnić, to nie mogłem się oderwać.

Kilka fragmentów dla mnie, do zapamiętania.

Eichmann wyszedł a ja zacząłem wpatrywać się w paczkę leżącą na biurku. Zawierała partytury Rameau i Couperina, które zamówiłem dla małego Żyda z Żytomierza. To było zupełnie niemądre, sentymentalne i naiwne, a jednak przepełniało mnie wielką melancholią. Zdawało mi się, że teraz lepiej rozumiem reakcje żołnierzy i oficerów podczas egzekucji. Jeśli cierpieli, tak jak ja cierpiałem podczas Wielkiej Akcji, to nie tylko z powodu odoru i widoku krwi, lecz także ze względu na przerażenie i moralną mękę skazanych. Podobnie rozstrzeliwani - cierpieli nieraz dużo bardziej na widok męki i śmierci tych, których kochali, kobiet, rodziców, najdroższych dzieci, niż z powodu swej własnej, bliskiej śmierci, która przychodziła do nich wreszcie jak wolność. Pomyslałem, że w wielu przypadkach to, co brałem za przejaw bezsensownego sadyzmu, ta niesłychana brutalność, z jaką niektórzy żołnierze traktowali skazanych, wynikała zwyczajnie z potwornej litości, którą czuli i która, ponieważ nie mogła być wyrażana w inny sposób, zamieniała się we wściekłość, ale we wściekłośc bezsilną, bezprzedmiotową, skierowaną przeciwko tym, którzy byli jej pierwszą przyczyną. Jeżeli pogromy na Wschodzie mogły nas czegokolwiek nauczyć, to było to, paradoksalnie, poczucie przerażającej, niewzruszonej ludzkiej solidarności. Choćby nie wiem jak brutalni byli oficerowie, choćby nie wiem jaką ogarnięci znieczulicą, żaden z nich nie zabił żydowskiej kobiety, nie pomyślawszy przedtem o swojej żonie, siostrze albo matce, żaden nie zabił żydowskiego dziecka, nie ujrzawszy oczyma wyobraźni swoich własnych dzieci nad brzegiem zbiorowej mogiły. Ich reakcje, przemoc, alkoholizm, depresje, samobójstwa, mój własny smutek, wszystko było dowodem na to, że inny dla nas istnieje, istnieje jako osoba, jako istota śmiertelna, i że niczyja wola, niczyja ideologia, żadna ilość głupoty i alkoholu nie może zniszczyć tych więzów, cienkich, lecz nierozerwalnych. To jest fakt a nie moja wydumana opinia.
Zwierzchnictwo zaczęło dostrzegać ów fakt i brać go pod uwagę. Jak mi wyjaśnił Eichmann, opracowywano już nowe metody.
[s. 157-158]


Zastanawiałem się już kiedyś, w jakim stopniu różnice w reakcji Niemców i Rosjan na masową zagładę - różnice, które sprawiły, że my ostatecznie zmieniliśmy metodę, by, w pewnym sensie, osłabić swoją skuteczność, podczas gdy Rosjanie, nawet po upływie ćwierćwiecza, pozostali niewzruszeni - tak więc w jakim stopniu to odmienne podejście może wypływać z różnic w języku. W końcu słowo Todt ma w sobie sztywność ostygłego trupa, jest czyste, niemal abstrakcyjne, w każdym razie zamyka w sobie pośmiertną ostateczność, natomiast rosyjskie słowo smiert' jest ciężkie i tłuste jak sam proces umierania. A co na to język francuski? Według mnie hołduje on feminizacji śmierci przez łacinę: jakaż przepaść dzieli la mort oraz wszystkie ciepłe i czułe obrazy, które przywołuje, i strasznego Tanatosa Greków! Niemcy przynajmniej zachowali rodzaj męski (nawiasem mówiąc, smiert' tez jest rodzaju żeńskiego). Tu, w letnim słońcu, rozmyślałem o decyzji, którą podjęliśmy, o niezwykłym pomyśle zabicia wszystkich Żydów, jacykolwiek by nie byli, starych i młodych, dobrych i złych, wytrzebienia judaizmu metodą likwidacji jego wyznawców, o decyzji, która otrzymała tak dobrze dziś znaną nazwę Endlösung: Ostateczne Rozwiązanie. Cóż za piękne słowo! Nie od razu było synonimem eksterminacji: od początku domagaliśmy się dla Żydów Endlösung lub też völlige Lösung (całkowitego rozwiązania), nazywało się to także allgemeine Lösung (powszechne rozwiązanie) i, zależnie od epoki, oznaczało wyłączenie z życia publicznego, wykluczenie z życia ekonomicznego, wreszcie - wysiedlenie. Stopniowo znaczenie osunęło się w otchłań, lecz słowo, które je określa, pozostało niezmienione, jak gdyby zawsze kryło w sobie ów ostateczny sens, jak gdyby zwabiło tę "śmierć", pociągnęło ją własnym ciężarem, tą nadmierną siłą, na samo dno czarnej dziury umysłu, aż do jednoznaczności: w ten sposób przekroczyliśmy horyzont wydarzeń, spoza którego nie ma już powrotu. Wierzymy jeszcze w idee, ale to wcale nie musi być prawda, być może nie ma idei, może istnieją tylko słowa i ciężar owych słów. Być może właśnie w tej kwestii daliśmy się porwać słowu i nieuchronności, którą ze sobą niosło. Czyżby więc w nas samych nie było żadnej idei, żadnej logiki, żadnej spójności? Czyżby liczyły się tylko słowa w naszym, tak wyjątkowym, języku, tylko to słowo, Endlösung i jego szemrzące piękno? Bo tak naprawdę, jak można oprzeć się urokowi takiego słowa? Byłoby to tak samo nie do pomyślenia jak opieranie się słowu posłuszeństwo, słowu służba, słowu prawo. I być może własnie to legło u podstaw naszych Sprachregelungen, w sumie dość przejrzystych w kwestii kamuflażu (Tarnjargon), lecz przydatnych, by utrzymywać tych, którzy używali słów i wyrażeń - Sonderbehandlung (specjalne traktowanie), abtransportiert (przetransportowany w inne miejsce), entsprechend behandelt (odpowiednio potraktowany), Wohnsitzverlegung (zmiana miejsca zamieszkania) lub też Executivmassnahmen (środki wykonawcze) - pomiędzy tnącymi ostrzami ich abstrakcji.
[s. 654-655]


Po niedługim czasie wprowadzono nas do sali w głębi korytarza. [...] adiutant rozkładał pudełka z orderami na jednym ze stołów. Wreszcie w otwartych drzwiach stanął Führer. Wszyscy jednocześnie wyprężyliśmy się i wyrzuciliśmy ramiona w przód, wrzeszcząc pozdrowienie. W odpowiedzi Führer też próbował unieść ramię, ale za bardzo drżało. Podszedł niepewnym krokiem, urywanym, chybotliwym. Z pomieszczenia za jego plecami wyszedł Bormann wbity w brunatny mundur. Nigdy jeszcze nie widziałem Führera z tak bliska. Miał na sobie zwykły szary mundur i czapkę; jego twarz była żółta, pełna niechęci, opuchnięta, oczy najpierw długo trwały nieruchome, bez życia, a potem nagle zaczynały gwałtownie mrugać; kropla śliny perliła się w kąciku jego ust. Gdy się chwiał, Bormann wyciągał owłosioną łapę i podtrzymywał go za łokieć. Führer oparł się o róg stołu i wygłosił krótkie, dość niespójne przemówienie, coś o Fryderyku Wielkim, wiecznej chwale i Żydach. [...]

Im bliżej podchodził Führer - stałem niemal na końcu szeregu - tym mocniej skupiałem się na jego nosie. Nigdy przedtem nie zauważyłem, jak bardzo jest to nos szeroki i jak nieproporcjonalny. Z profilu widać to było wyraźnie, bo wąsik nie rozpraszał uwagi: gruba nasada, płaskie nozdrza, niewielkie załamanie chrząstki i uniesiony koniuszek; był to najwyraźniej nos słowiański lub bojski, może nawet trochę mongolsko-ostyjski. Nie wiem, czemu zafascynował mnie ten szczegół, uważałem go za niemal skandaliczny. Führer był coraz bliżej, a ja nadal go obserwowałem. Wreszcie stanął przede mną. Zauważyłem ze zdziwieniem, że jego czapka ledwo dosięga mi oczu, a ja wcale nie jestem wysoki. Wymamrotał jakiś komplement i po omacku odszukał order. Jego kwaśny, cuchnący oddech wyprowadził mnie z równowagi: tego było już za wiele. Pochyliłem się i ugryzłem go w bulwiasty nos, mocno, do krwi. Nawet dziś nie byłbym w stanie powiedzieć wam, dlaczego to zrobiłem: po prostu nie mogłem się powstrzymać. Führer wydał z siebie cienki kwik i odskoczył do tyłu w ramiona Bormanna. Przez chwilę nikt się nie ruszył. I nagle skoczyło na mnie z pięściami kilku mężczyzn. Pobili mnie, rzucili na ziemię; skulony na mokrej wykładzinie starałem się bronić najlepiej, jak mogłem, przed kopniakami. Ludzie krzyczeli, Führer jęczał. [...]

Tak, dobrze wiem, że Trevor-Roper nie napisał ani słowa o tym epizodzie, ani Bullock, anie żaden inny historyk, który zajmował się ostatnimi dniami Führera. Jednak, zapewniam was, to się wydarzyło.
[s. 995-996]


Były jeszcze dwa; pierwszy, nie zanotowałem strony (gdzieś na pewno po stronie 100, a przed 150), zaczynał się od słów Tuż obok prowadzono następną grupę,
i drugi, ze stron 196-197, po słowach W wielkim ośniezonym parku, za pomnikiem Szewczenki, wiedziono na szubienicę młodą dziewczynę z partyzantki. Przeczytałem je oba po kilka razy. Wykręciły mnie na drugą stronę i zachwyciły bez granic. Zaznaczyłem strony, przeczytałem teraz, ale nie mogłem przepisać. Kiedy tylko sam zabierałem się za pisanie tych słów, robiło mi się niedobrze. Naprawdę, naprawdę warto przeczytać tę książkę.

Brak komentarzy: