sobota, 5 czerwca 2010

Dehnel, Jacek: Rynek w Smyrnie

Nigdy nie lubiłem Jacka Dehnela. Zaocznie. Bo tylko trzy lata starszy ode mnie, a kiedy był w moim wieku to już był znany i poważany, a ja cały czas nic, i nicpoń i ladaco. Ale lata mijają, sam po sobie się spodziewam coraz mniej, więc i sukcesy innych mniej mnie bolą. I taki np. Dehnel, Jacek, rocznik 1980, okazuje się nie tylko dobrym, ale wręcz rewelacyjnie dobrym prozaikiem[1], a ja okazuję się idiotą, że po niego wcześniej nie sięgnąłem. Chociaż chyba sięgnąłem w trakcie studiów po Lalę, ale przeczytałem bez uwagi, nie pamiętam i będę musiał powtórzyć. Patrząc na Stromboli z tego tomiku, to jedno z najładniejszych (w taki smutny, wzruszający sposób) opowiadań, jakie w życiu czytałem. Słowem go nawet nie zacytuję, żeby każdy sięgnął i przekonał się sam. Ale z kolejnego, też zgrabnego, tytułowego Rynku w Smyrnie dowcipny cytacik:
Taak - pomyślała śmierć, pchając chromowany wózek z dzbankami do kawy, mlecznikami i cukiernicami - tak.

Śmierć bowiem ma w zwyczaju potakiwanie. Oto jej jedyne zajęcie - zgoda. Wciela się więc to w tego, to w tamtą, kiedy ich rozum śpi, a ciało oddane jest na hulankę przypadkowym mocom, i udając umiejętnie kelnerkę czy oracza, spokojnie przygląda się obrotom świata, by za chwilę przytaknąć odwiecznym wyrokom i zniknąć.
[s. 61]


Było to ze cztery, może pięć dni temu - myśli śmierć, płynąca przez Rio San Polo z twarzą, kapeluszem i dłońmi gondoliera, który zamyślił się na chwilę. - Tak. Pięć dni temu.

Widziała ich we czworo jak idą do Santa Maria del Frari - prowadziła ich Konstancja, stawiając duże kroki, stukając obcasikami wysoko sznurowanych butów, smukła i wyprostowana, jakby ją ktoś wpierw wtłoczył w gorset z plecionych rzemieni i stalowych klamerek, a potem jeszcze nakręcił małym kluczykiem i puścił w ruch po mostkach i brukach.

Za nią szedł on, pochylając lekko głowę albo wpatrując się w twarze mijanych przechodniów. Ooo, śmierć znała tę słabość, znała to zabawne przekonanie, że w zmarszczkach dookoła oczu, w cierpkich liniach ust i obwisłych fałdach policzków, w lukach rzęs i krzaczastości brwi odnaleźć można prawdziwe oblicze ludzi - zagrzebany w tkankach negatyw duszy. Stąd też - o czym śmierć już naturalnie wiedziała - zwykł mierzyć przechodniów wzrokiem tak badawczym, że prawie nieuprzejmym, aż obracali się, usiłując sobie przypomnieć, czy może skądś znają tego pucołowatego, ogorzałego od południowego słońca faceta w jasnym garniturze. I dlatego właśnie śmierć minęła go, patrząc mu bezczelnie prosto w oczy, a on pomyślał, oho, kobieta pod czterdziestkę, nieudane małżeństwo, wolne związki, żadnych dzieci, w pracy nieźle, ale bez rewelacji, przepada za kobiecymi pismami. A to - w ciele Angeli Simonetti, trzydziestodwuletniej (samotna lektura kobiecych pism, samotne picie i samotne palenie postarzają), zamyślonej nad jakąś błahostką - spacerowała śmierć, wieczna i bez nałogów.

Taaak - pomyślała śmierć, patrząc orzechowymi, nieco już przygaszonymi oczami Angeli Simonetti - o, tak.
[s. 65-66]

[1] Podkreślam, że prozaik, bo jeszcze podobno poeta i tłumacz, ale na tych polach go nie znam.

Brak komentarzy: