niedziela, 29 sierpnia 2010

Trudi Canavan, czyli nawet niegłupia fantastyka

Dawno temu, dziecięciem będąc, czytałem dzikie ilości fantastyki - zarówno fantasy jak i sf. Jednak im więcej i im bardziej świadomie czytałem w ogóle, tym częściej miałem wrażenie, że pisarze, którzy nie potrafią pisać, zaczynają się zajmować fantastyką. Że stosunkowo dużo jest w tym gatunku słabizny, i że coraz trudniej przychodzi mi znalezienie czegoś dobrze napisanego i wciągającego.

Teraz nie czytam fantastyki prawie wcale. Czasami próbuję znaleźć coś ciekawego na bibliotecznych półkach, ale jakoś mnie nie wychodzi - po paru stronach odkładam zniechęcony prawie wszystko, na co trafię. A szkoda - bo fantastyka odpręża, pozwala przyjemnie i niemęcząco stracić trochę czasu.

Przypadkiem wpadłem na książki Trudi Canavan. Format zniechęca, bo zwykle są to tomy po około 500 stron. Ale są tak dobrze napisane, że kiedy po pracy szedłem do wypożyczalni, po południu siadałem do lektury, to nie miałem ochoty od niej wstawać aż do końca - a tekst wchodził tak gładko, że ten koniec następował jeszcze tego samego wieczora.

Opisywać, cytować, analizować - nie ma czego, bo to czysta rozrywka elegancko mieszcząca się w konwencji fantasy - ale notuję sobie ku pamięci i polecam ewentualnym zainteresowanym.

Niedawno ukazał się ostatni tom z trylogii Ery Pięciorga i bez najmniejszych wątpliwości zamierzam stracić na niego kolejne popołudnie.

Herzog, Werner: Encounters at the End of the World

Zaczęło się od tego, że we Lwowie poznaliśmy Stefana i jego żonę, rewelacyjnych obieżyświatów z Bułgarii. Od słowa do słowa, od historii do historii, zaczęli opowiadać o swoim pobycie na Antarktydzie. O pracy, warunkach, ludziach. Jakaś dziewuszka wspomniała przy okazji o filmie Herzoga i okazało się, że byli tam właśnie wtedy, kiedy on go kręcił, i że Stefan nawet w nim występuje. Dziewuszka wpadła w ekstazę (serio), a ja się zainteresowałem - bo jeszcze tego filmu nie oglądałem.

No więc obejrzałem. W swojej moralizatorskiej wymowie jest nieco naiwny, ale jako podróżniczy dokument - bardzo fajny. Dobrze zrównoważony pomiędzy uchwyceniem imponującego piękna natury (w większości, bo industrialne klimaty McMurdo są wprost paskudne) a pokazaniem ciekawych ludzi, którzy tam lądują.
Szkoda tylko, że w kilku momentach miałem takie wrażenie, jakby reżyser bardzo chciał, żeby ci ludzie byli... jeszcze ciekawsi. Ciekawsi w bardziej aktywny sposób. Prywatne zainteresowanie naukowców odkrywających nowe gatunki robaczków przemówiłoby do mnie bardziej niż wymuszona pytaniem reżysera deklaracja, że jest to wyjątkowy moment i przełomowe odkrycie, które zasługuje na uczczenie.

No, ale to detale. Generalnie oglądało się przyjemnie.
 Zainteresowanym wycieczką podpowiadam stronę: http://www.coolantarctica.com/Community/find_a_job_in_antarctica.htm
Podobno - jak mówił Stefan - znalezienie tam pracy nie jest łatwe, ale jest to najłatwiejszy (i najtańszy) sposób zorganizowania sobie wyjazdu.


Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Spotkania+na+kra%C5%84cach+%C5%9Bwiata-2007-473987


PS: A Stefan występuje w jednym z pierwszych ujęć - to operator caterpillara - i potem jeszcze raz na końcu.

sobota, 28 sierpnia 2010

Karolina Cicha: www.wawa2010.pl

W zasadzie mój komentarz do tej płyty mógłby mieć podtytuł: "...czyli jak odkochałem się w Karolinie Cichej". No, może nie tak do końca, ale jednak w znacznym stopniu.

Z panią Karoliną poznałem się przy słuchaniu krążka Gajcy!, wydanego tez pod patronatem MPW w zeszłym roku. Jej 2 piosenki to były jedne z kilku, które dawały na tej płycie radę. A energii, jaką prezetowała, nie mogłem przez dłuższą chwilę porównać z niczym. Swój zachwyt potwierdziłem niedługo później na koncercie w MPW, a potem jesienią, kiedy to wybrałem się - w znacznym stopniu własnie dla niej - na spektakl teatru Gardzienice do SWPS.

I tak sobie żyłem w błogim zakochaniu, i kiedy usłyszałem, że to własnie ona ma być główną aranżerką tegorocznej płyty wydawanej pod patronatem MPW, to się mało nie posiusiałem z radości. Moje wyobrażenia były przewidywalne: energia, pomysły, głos Karoliny, ten mistrzowski akordeon, do tego zaproszeni goście, do tego teksty o Warszawie albo jakoś związane z Warszawą, no nie ma możliwości, żeby nie było z tego płyty roku.

No i, niestety, nie ma.

Zaczyna się mocnym akcentem - Warszawa i ja Partii śpiewana z Budzym zrywa bereciki z głów:
Karolina Cicha & Tomasz Budzyński - Warszawa i ja

ale potem jest już średnio: energii jakby brakowało, pomysłu na wolniejsze piosenki też, akordeon nie daje az tyle magii, żeby załatać braki w pomysłach. W zasadzie wszystkiego da się słuchać - poza kilkoma piosenkami, np. moim zdaniem Warszawa T.Love została regularnie zmasakrowana, a David B. Saw War Jurija Andruchowycza jest po prostu niesamowicie słaba - ale nic poza "da się słuchać" czy może skromnym "jest ok" nie powiem.

Jeszcze tylko Warszawa jest smutna bez Ciebie z Mamadou Dioufem błyszczy jaśniejszą gwiazdą:



i może ostatni Bal na Gnojnej z Czesławem Mozilem, jeśli ktos lubi Czesława.

Szkoda, i płyty, i mojej fascynacji pania Karoliną mi trochę szkoda.

Vavamuffin: Mo' Better Rootz

Recenzję z prawdziwego zdarzenia walnął jeszcze przed premierą Roody:
http://roody102.pl/2010/08/vavamuffin-siega-do-korzeni.html.

IMHO płyta prze-mistrzowska. Buja, kołysze, zmusza do skakania, nie pozwala zasnąć.  Ponieważ na majspejsie jest tylko jedna z kilku najlepszych i absolutnie nie do pominięcia piosenek z tego krążka (Radio Vavamuffin), nielegalnie i bezczelnie zlinkuję z pirackich źródeł jeszcze dwie:
Koronowane Głowy i Bez Piątala Bal.

Na dzień dzisiejszy każdą z nich jestem w stanie zapętlić sobie na słuchawkach na godzinę i słuchać bez przerwy, bez znudzenia, podskakując jak idiota w autobusie, metrze, na spacerze, na rowerze[1]. Z tego, co do tej pory w tym roku usłyszałem - a do końca mamy bliżej niż dalej - najlepsze tuny wydane w 2010.Już nie mogę doczekać się jakichś jesiennych koncertów.

[1] No dobra, na rowerze nie umiem.

Saleh, Tarik: Metropia

Technikalia: http://www.filmweb.pl/Metropia

Generalnie film mógłby być ok, ale jakoś nie jest. I w sumie nawet nie wiem do końca, czemu nie jest. Może dlatego że dobrze narysowana scenografię - brudną, przygnębiająco industrialną, depresyjną - psuje animacja jak sprzed 10 lat, sztywna, bez detali, jakby poszarpana, bez płynności. Może dlatego że koncept fabularny - niby wyeksploatowany, ale przecież na tyle obszerny, że co rusz daje się z niego wycisnąć coś nowego - spisku rządzących światem korporacji, psuje rozbrajająco absurdalny pomysł z szamponem jako sposobem uzyskiwania kontroli nad ludzkimi umysłami. Może dlatego, że bohater, który próbuje walczyć z tym spiskiem, przeciwstawić się systemowi, nie ma ani jednego indywidualnego rysu charakteru, który pozwoliłby go polubić - jest nijaki, i nawet, kiedy się buntuje, to nie potrafi albo nie ma energii czy ochoty powiedzieć czemu.
Generalnie film mógłby być OK, i żaden z tych drobiazgów osobno nie powinien zepsuć przyjemności oglądania, ale wszystkie razem sprawiają, że mam wrażenie niedoróbki. Obejrzałem, ale w trakcie robiłem - ze znudzenia - 10 innych rzeczy. Zapamiętałem, ale nie wiem, na jak długo.

Noyce, Phillip: Salt

Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Salt-2010-418952

Generalnie potrafię na filmach sensacyjnych przełączyć się wtryb niskich oczekiwań. Np. jestem oddanym fanem Bondów, zachwycam się Bournem. Nastawiam się na dużo akcji, przewidywalność wydarzeń, i dobrze się bawię, ignorując delikatne niekonsekwencje czy nawet większe idiotyzmy w konstrukcji fabuły czy bohaterów. Ale Salt jest tak idiotyczny, nielogiczny poza granice akceptacji, że po prostu nie byłem w stanie oglądać go bez zgrzytu zębów.

Jeśli ktoś ma większą niż ja tolerancję na bzdury, to ok: są pościgi, fajnie się kopią po ryjach, jest dużo technologii, jest Angelina, jest dobrze. Ale ja skończyłem oglądać zniechęcony.

Karpowicz, Ignacy: Nowy Kwiat Cesarza

Wąską ścieżką, bacząc na zdradliwe kamienie i równie zdradliwe zwierzęce odchody, podchodzi się do grupy małych, parterowych budynków, stawianych z kamienia połączonego zaprawą, a następnie otynkowanych. Palmowe strzechy przykryto dla bezpieczeństwa i wygody czapeczkami z lekko falistej blachy.
Zabudowania niszczeją, nieliczne szyby od lat nie widziały szmaty z wodą, rośliny zarastają podpiwniczenia, poręcze i drewniane bale, na których opiera się dach - murszeją. Bezpańskie kundle wałęsają się po zielono-brunatnej okolicy. We wnętrzach - gruzy, bałagan, oko nie potrafi wyróżnić choćby jednego znajomego sprzętu, a ucho chwyta popiskujące rozmowy nietoperzy.
Staram się przemienić w wyobraźni obecną ruinę w dobrze utrzymane, wypełnione zbytkownymi przedmiotami i gwarem eleganckich dworek pałacowe zabudowania. Przecież na tle drewnianych chałup i namiotów, po których dzisiaj nie został najmniejszy nawet ślad, te ocalone budynki musiały prezentować się korzystnie.
Smutny widok. Brak pieniędzy na konserwację, że o przywróceniu dawnego blasku nie wspomnę, znajduje odbicie w obłażącym tynku, niedomykających się drzwiach, w przygnębiającym obrazie  z a g a r n i a n i a  przez naturę. Znacznie prościej wybiec naprzód, dojrzeć zarysy pochłoniętych już budowli, kikuty ścian, kopczyki - niech odpoczywa w pokoju - w miejsu sypialni Taitu; łatwiej wybiec naprzód niż cofnąć się w lata świetności. Smutny widok.
Kilkunastoletni chłopiec, you, money, hello, mister,  akompaniujący (zgarbionemu dozorcy oraz mojej osobie) tej podróży w przeszłość krótkimi, urwanymi zdaniami, nie kryje dumy.
- Tutaj - wskazuje ręką - mieszkał potężny cesarz Menelik II i jego żona, piękna Taitu.
Wspinamy się po schodach...
- Ostrożnie - mówi chłopiec. - Deski są mokre i śliskie.
... na niby-taras.
- Tutaj - wskazuje okno - potężna ytiege stała w oknie i rozmyślała nad życiem.
Dotykam ręką szorstkiej, popękanej framugi.
Zbocze stromo opada w dół. Falujące liście z gniazdami waty (ogniska mgły). Widok wspaniały. Skłania raczej do odpoczynku niż planowania kolejnych posunięć. Oddałbym (lewą) rękę za możliwość przeniknięcia jej myśli. Czy gnębił ją brak potomka? Czy obmyślała sposoby odsunięcia niewygodnych dygnitarzy? Czy wspominała poprzednich mężów? Czy wyczuwała wiszące (może) nad nią fatum, obracające jej miłość (może) w proch?
[...]
Oczy kilkunastoletniego chłopca odzianego w przykrótkie, cerowane tysiąckrotnie spodnie, cienką i poznaczoną plastrami łat bluzę, z nagimi stopami oblepionymi błotem - błyszczą z podniecenia.
Obchodzimy kolejne zabudowania. Dozorca otwiera kłódki u kolejnych drzwi. Za nimi - śmietnik życia, bo nawet nie historii: gruzy, mrok, woń stęchlizny, ani okruszyny, wyjąwszy pewnie niektóre kamienie, z dawnych czasów.
Uderza mnie nagle widok wypielęgnowanego, odseparowanego (motyką) od dzikiej roślinności krzaka. Obsypany różowymi cesarskimi kwiatami jakoś nie pasuje do otaczającej go beznadziejności. Zauważam następną zagadkę: pracowicie załatany dach, coś z niczego, kawałeczki dopasowano pieczołowicie, z miłością, jak perełki w naszyjniku, urzekający turpizm, sztuka ubogich, ręka mistrza; świeżo zaszpachlowane dziury w ścianach; stosik głazów i skalnych odprysków, niby przypadkowych, a jednak - teraz zabawa w przenoszenie elementów kopczyka w pustości murów - pasujących do wyszczerbień, oczekujących na wolną godzinę, czekających na włączenie w mury Menelikowego pierwszego pałacu; gładkie, tłuste gąsienice wosku, na którym trzymają się ocalałe szybki; kłódki u drzwi.
Wolno, z trudem, z nieostrością spojrzenia (jak się ma astygmatyzm, to nieostre spojrzenie przychodzi z łatwością) zaczynam rozumieć podniecenie etiopskiego chłopca, urzędowe zachowanie dozorcy pobrzękującego pękiem kluczy. Zaczynam widzieć oczyma chłopca.
- Tutaj - mówi - stały straże, kiedy Menelik przyjmował dostojników.
Po kawałeczku znajduję drogę do źródła, z którego bije duma mego młodego przewodnika i dostojnie urzędowe pobrzękiwanie kluczy.
I już nie przeszkadza mi ubóstwo i zaniedbanie, niewielka skala cesarskiej siedziby. Pojmuję, że trwanie Menelikowej spuścizny zawdzięczam nieopłacanej, mrówczej robocie mieszkańców wzgórz Intoto. Te czary-mary, kawałeczki bezcennej blachy, równie bezcenne kłódki kryjące niby-nic, wosk obejmujący plastry szkła - ile dumy, szacunku i oddania wymaga utrzymanie tych budowli w kupie.
- Tutaj - ciągnie chłopiec - cesarzowa Taitu zabawiała się tańcem.
Dalekie od monumentalności, prawie kurze chałupki przemieniają się w najprawdziwszy pałac. Zamiast ułomności widzę potęgę dawnych władców. Nie dziwi mnie pełen namaszczenia ton chłopca. Dla niego ubogie ściany z przykrywka blaszanego dachu są dowodem wielkości jego narodu, odrębności Etiopczyków, fragmentem historii. On nie zauważa felerów. On widzi, co zrobiono, aby przeszłość mogła wybiec na spotkanie chętnych turystów.
Cóż za szczęście, że nie przeoczyłem gorejącego różem krzaka!
Żegnam się przy biało-niebieskiej taksówce.
Oczy chłopca ciągle błyszczą. Jeszcze nie powrócił do świata biedy i głodu.
Starzec dozorca przeżył więcej; historia historią, a teraźniejszość teraźniejszością. Byłoby miło, gdybym o tym nie zapomniał. Jakieś pieniądze... o ile, oczywiście, jestem zadowolony...
Daję dziadkowi trzydzieści birrów.
Cieszy się jak dziecko.
Mężnieje.
Prostuje się.
Wyciąga rękę.
Suta kolacja. Indżera z mięsem. Talla (gatunek tradycyjnego taniego piwa). Radio (jeśli mają). Zadowolone dzieci. Zadowolona żona.
Może pogłaszcze staruszka po bruzdach na twarzy. Może powie: dobrze się sprawiłeś; albo lepiej niech nic nie mówi. Niech pogłaszcze.
[s. 152-154]

Łatwo jest zobaczyć brud, zaniedbanie i braki. Trudniej jest za tym zobaczyć jakąś historię, zauważyć jej blask w tym, co na pozór nie jest warte żadnej uwagi. Ogromnego kunsztu, moim zdaniem, wymaga zauważenie tego i opisanie w taki sposób, żeby ktoś, kto nie widział, tylko czytał, poczuł, jakby sam zobaczył. Cała książka jest jedną z najbardziej wciagających, najlepiej napisanych relacji z podróży, jaką zdażyło mi się czytać.