Z jakiegos powodu podczas lektury cały czas tkwiło we mnie przekonanie, że mam 24 lata. Potem się zorientowałem, że to już nieprawda.
Nie żeby dużo więcej, ale nie 24. Nie żeby całe życie nie miało być przede mną, nie żebym nie miał podbić świata, ale, kurczę, jednak nie 24.
Tymczasem:
Czasami nawiedza mnie wizja miasta, wielkiego miasta, w którym wszyscy umierający pozostają w mieszkaniach. Na wysokich piętrach nowoczesnych wieżowców, na strzeżonych osiedlach, które pustoszeją o poranku, by zaludnić się dopiero wieczorem, odgrodzeni cienkimi ścianami od ulicznego zgiełku, od skłębionego, drapieżnego żywiołu współczesnych metropolii, wśród nigdy niemilknącego skowytu miasta, z poświatą neonów w gasnących źrenicach. Taką mam wizję. Że nie umiera się w szpitalach, hospicjach i domach starców, tylko w domach, w mieszkaniach, które przez większość czasu stoją opustoszałe. Kłopot mamy z posiadaniem i wyprowadzaniem psa, a co dopiero z umierającym. A jak znieśc trumnę z ósmego piętra? Wieźć ją windą w pionowej pozycji? A potem? Co z konduktem w miejskim ruchu? W korku do kościoła, do kaplicy i potem na cmentarz? Trąbiąc, migając światłami, żeby reszta żałobników nie zgubiła drogi?
[Suka, s. 38-39]