W książce. Bo w północnej Norwegii - niekoniecznie. Przede wszystkim brakuje ludzi, ale to trochę jak w polskich małych miasteczkach:
W tych zamieszkanych [domach - ww], odbudowanych po wojnie, żyją teraz głównie starcy. Spotykają się w Bakeriet - kawiarni zwanej piekarnią, w której nigdy nie piekło się chleba, około wpół do dwunastej, codziennie prócz niedziel. Jeśli szukać esencji Finnmarku, to właśnie tutaj, w mocnej kawie i absolutnej zgodzie, zarówno na upływ czasu, samotność, jak i ten skotłowany wicher. Nawet kiedy bezwiednie zajmie się nie swój stolik, to ci, do których należy, po prostu się przysiądą. Mieszkańcy Vardø znani są z otwartości, ale oni mówią, że to nic innego jak nadmierna ciekawskość. Goście kawiarni dzielą się na cztery grupy według ustalonej hierarchii: stare emerytki, starsi emeryci, młodsze emerytki, młodsi emeryci. Siedzą osobno, ale doskonale się znają, bo jedni to dawni nauczyciele albo sąsiedzi drugich, a nierzadko matki czy ojcowie. W miarę upływu lat młodsi dołączają do starszych i niewykluczone, że każdy mieszkaniec Vardø prędzej czy później znajdzie się przy którymś ze stolików. Żartują, że jedyne, co w mieście nigdy nie upadnie, to ta kawiarnia i monopolowy, oba w tym samym budynku, jedno pod drugim. Przy czym monopolowy otwarty jest zaledwie trzy dni w tygodniu.
[s. 198]
Północna Norwegia wyludnia się i chyba nie ma na to rady. Poczucie przynależności wydaje się tutaj zerojedynkowe: albo jest niezwykle silne, albo nie ma go w ogóle. Najwyraźniej w ekstremalnej okolicy nie można pozwolić sobie na letniość, trzeba być zimnym albo gorącym.
Z całej lektury chyba najbardziej podobała mi się końcówka, gdy historia staje się mniej logiczna, spójna, uporządkowana, jakby w miarę nadciągającego orkanu, który zatyka uszy, rozmywa widok przed oczami, zmusza do przygięcia się, schowania - również i opowieść odpływała w rejony pomiędzy jawą a snem, rzeczywistością a przywidzeniem. Ładna sztuczka na zakończenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz