Na samym początku wrażliwszym - na sobie testowałem - może się zrobić słabo. Szczegółowe opisy objawów choroby popromiennej obezwładniają. Potem jednak na plan pierwszy wychodzą rzeczy dla mnie ciekawsze - społeczny kontekst funkcjonowania kombinatów nuklearnych, cała urbanistyczno-socjologiczna inżynieria, jaka została wykonana przy tworzeniu atomowych miast, wreszcie konsekwencje ich powstania i modele dalszego rozwoju.
Pewna mieszkanka Oziorska, z która odbyłam krótką rozmowę na ulicy, powiedziała mi, że na początku lat pięćdziesiątych jej czteroletniego syna przejechała ciężarówka. Zapytałam, jak to sie stało.
- Bawił się na ulicy i kierowca go nie zauważył.
- Był sam poza domem? - Zdziwiłam się, przejawiając wrażliwość typową dla drugiej półkuli w XX wieku.
- No tak. Miał cztery lata. Wie pani, był już duży - uże bolszoj.
Oziorsk i inne zamknięte miasta nuklearne stały się pierwszymi sowieckimi miejscowościami, które postawiły na nuklearną1 rodzinę. Problem polegał na tym, że sowiecka dwupokoleniowa rodzina za wcześnie wyrwała się na scenę. Rodziny wielopokoleniowe umiały zadbać o siebie, natomiast rodziny dwupokoleniowe były nieznośnie roszczeniowe. W nowych miastach brakowało usług, urządzeń gospodarstwa domowego, zaplecza handlowego i innych świadczeń, które zastąpiłyby dziadków.
[s. 204]
Ale nad relacją z tego wielkiego projektu dominuje oczywiście temat najważniejszy: długotrwałego - czy w ogóle możliwego do zneutralizowania? - skażenia środowiska naturalnego na gigantycznych obszarach wokół atomowych stref.
Ciekawe, ile osób po lekturze będzie zaskoczonych bliźniaczym wręcz poziomem troski władz USA i ZSRR o zwykłego obywatela i o przyrodę. Ja przyjąłem to bardziej ze smutną rezygnacją.
[1] W tym znaczeniu - ww.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz