Jakiś czas temu przeczytałem w Polityce artykuł o skandynawskich kryminalach:
http://www.polityka.pl/kultura/aktualnoscikulturalne/1500993,1,kryminaly-z-polnocy.read, i postanowiłem spróbować. Kryminały czytałem kilka razy w życiu - nie jestem fanem gatunku. Ja zwykle czytam po coś, a kryminały traktuję trochę jak taką lekturę po nic - dla zabicia czasu, czytadło podróżne albo ostateczny odwód na wypadek wydawniczej posuchy, kiedy nie przychodzi do głowy nic, co by się naprawdę chciało przeczytać.
Cytatu więc nie będzie, bo co tu sobie zapamiętywać z opowiastki, której tytuł w zasadzie mówi wszystko. Mamy morderstwa, mamy uskładany z trudem, wcale nie taki oczywisty trop, który jednak (tadam!) na końcu okazuje się fałszywy, a mordercą jest ktoś, kogośmy się w tej roli w ogóle nie spodziewali. To znaczy - nie do końca. My, czytelnicy, byśmy się spodziewali, bo juz od połowy książki wiadomo, kto morduje. Nie wie tego prowadzący książkowe śledztwo policjant. I to mnie w tej książce urzekło - nie czekałem w napięciu, żeby się dowiedzieć "kto zabił", tylko żeby się przekonać, kiedy i jak się tego dowie Kurt Wallander, i czy dowie się tego, zanim sam stanie się kolejną ofiarą? Ostatecznie się dowiedział, oczywiście, ale przy okazji dowiedział się też paru innych rzeczy, które, to też całkiem interesujące wrażenie, budują silną atmosferę szwedzkiego rozczarowania szwedzkością.
Anyway, od 20:00 do 24:00 wczoraj łyknąłem bez minuty przerwy 460 stron tekstu i mogę szczerze polecić - oczywiście jako czasozabijacz - sobie: do sprawdzenia lekturę kolejnych autorów z w/w arytukułu, innym: Henninga Mankella na pewno.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz