"Nie umiesz już wierzyć - mógłby powiedzieć Ludwa - nieźle cię to walnęło, we łbie masz poupychanych tyle doświadczeń, że się o nie potykasz... Wstajesz, znów się potykasz i jesteś w dołku..."
"Masz rację, Ludwa - musiałbym odpowiedzieć - ale co ty możesz wiedzieć o moich żyłkach i haczykach, które się we mnie wbijają i ciągną mnie tam, dokąd nie chcę. [...] Ludwa, taki jest mój świat! Dawniej myślałem, że ruszę na wojnę i wygram choćby jedną, ale decydującą bitwę, nie doszło jednak do niej i to jest moja katastrofa. Toczyłem tylko daremne, głupie potyczki, nic więcej. Ludwa, zawsze pragnąłem kogoś nienawidzić, ale nawet tego nie potrafię. Znam usprawiedliwienia i mowy obrończe dla wszystkich, lecz gdybym je wygłosił, zorientowałbyś się, że właściwie bronię siebie. Teraz wszyscy poszukujemy w sobie korzeni uczciwości. Chyba nadchodzi czas, kiedy będę mógł je w sobie wyhodować i wypatrzyć kawałek solidnej ziemi, gdzie je zapuszczę bez obawy, że ktoś mnie znowu przesadzi i przytnie pędy wedle własnego upodobania. Ludwa, taką mam wielką nadzieję w tym roku!"
Tak sobie w myślach rozmawiałem z Ludwą, podczas gdy Anka opierała głowę o moje ramię.
Czekałem cierpliwie, jakimi mnie zarazi marzeniami.
[s. 546]
W pewnym momencie zaczęła mnie ta książka niesamowicie irytować, bo bohater miejscami spełnia wszystkie kryteria przynależności do mojej kategorii cipowatych bohaterów. A cipowatych bohaterów, czyli w dużym skrócie takich, którzy nie potrafią podjąć nigdy żadnej decyzji, nie znoszę aż do wyrzygania. Ale im bardziej opowieść tego cipowatego bohatera się rozwijała, tym bardziej zauważałem, że to raczej ten rodzaj cipowatości programowej - niepodejmowania żadnych decyzji w ramach własnej strategii przetrwania - o którym już czytałem przed chwilą np. w reportażach Szczygła.
"Przegrałeś - szepnąłem sam do siebie - przegrałeś, i to w marnym stylu. Jakże jesteś żałosny!"
Ale nie złościłem się na siebie, wręcz odwrotnie: uświadamiałem sobie, że ta haniebna porażka przynosi mi specyficzną ulgę. Zawsze po ciężkim laniu przekonywałem siebie samego, że w gruncie rzeczy odniosłem moralne zwycięstwo i że nie przystoi mi, żebym ja też wymachiwał wokół siebie pięściami. Ze strachu po prostu jestem demokratą.
Gardzę przemocą tylko dlatego, że boję się odpowiedzialności za nią. Odzwyczaiłem się od ponoszenia jakiejkolwiek odpowiedzialności. Całkowicie rozmyślnie zostawiam ją tym, którzy mnie zeszmacili. Ale żeby nie czuć się zbyt upokorzony i bezsilny, przypisuję swojej postawie moralną przewagę nad brutalnością. Chciałbym doczekać chwili uzyskania takiej zwyczajnej, fizycznej, zwierzęcej przewagi, gdy dojrzałaby we mnie odwaga, by walnąć kogoś w łeb z pełną świadomością, że za ten cios poniosę pełną odpowiedzialność przed sobą oraz przed innymi.
[s. 443]
Warto zresztą pamiętać, że ta książka, choć u nas wydana stosunkowo niedawno (w 2005), ma już prawie czterdzieści lat. Napisana w 1973 roku opisuje okres od lat 20. do roku 1968. I gdzie jak gdzie, ale w Morawskiej i Śląskiej Ostrawie jakaś strategia przetrwania była w tych czasach potrzebna.
Strategie przetrwania miały jednak to do siebie, że nieuchronnie brudziły człowieka w jakiś sposób, i dlatego czasami czyta się tę książkę z takim wewnętrznym ble, ale przeczytać warto. Chociażby dlatego, że jednak poza moralnymi dylematami, jest tam sporo znakomitych historii ludzi i opisów miasta, którego wielokulturowość i wielonarodowość jest wręcz fascynująca. No i jeszcze, wszystko to opisywane w sporej części z perspektywy fanów lokalnej piłki.
W tym mieście mogło się zdarzyć cokolwiek, no i się zdarzało. Gipsowa Matka Boska z kościoła w Śląskiej Ostrawie zapłakała, kiedy podczas procesji ktoś jej utrącił prawą rękę. W prawdzie ręka została przyklejona, ale byle jak, więc Matka Boska płacze ponoć do dzisiaj.
Pewien górnik z Muglinowa odmówił miejskiemu muzeum sprzedaży cennego meteorytu, bo wybornie pasował mu jako przycisk na beczkę do kiszenia kapusty.
- Kapusta ma wspaniały smak, od kiedy przyciskam ją meteorytem - oznajmił dziennikarzom.
Pewnego letniego wieczoru zaatakowała miasto chmara jętek, paraliżując miejską komunikację. Prorocy z Radwanic wyłożyli to przyrodnicze zjawisko jako ostrzeżenie przed nadchodzącą katastrofą. Tylko że w mieście żelaza katastrofy zdążyły już spowszednieć.
Dyrektor generalny kopalń zwinął kasę z siedmioma milionami. Złapali go aż w Panamie. Ze skradzionych milionów nie miał już ani korony - w ciągu pół roku zdążył przeputać wszystko.
- Teraz jestem zadowolony. Miałem najpiękniejsze kobiety z Paryża, Miami Beach i Hawany. Po dwudziestu latach życia z moją megierą, koniecznie potrzebowałem zmiany - oświadczył przed sądem pan dyrektor.
Sędzia Ernest Wurzel uniewinnił mężczyznę, który w przypływie zazdrości zabił żonę żelazkiem.
- Żal mi było gościa - oznajmił pan Wurzel w kawiarni "Feniks" znanemu dziennikarzowi, w związku z czym jego słowa trafiły do "Czeskiego Słowa Wieczornego". - Gdyby, miał odwagę zabić swoją Sarę, a przy tym wiedział, że trafię na sędziego, który byłby w stanie mnie zrozumieć, tak jak ja zrozumiałem tego nieboraka, zrobiłbym to jeszcze dziś wieczorem.
Wszystko, co gdzie indziej traktowano by jako dziwaczną ekstrawagancję, tutaj odbierano niemal obojętnie, rejestrując to po prostu jako fakt.
Uwagi nie zwrócił nawet pan Hubert Muszial, były zawodnik FC Śląska Ostrawa, typ myślącego sportowca, który po wykluczeniu z drużyny wziął się za spirytyzm, zakładając Sektę Uczniów z siedzibą w radwanickim Domu Duchów. Uczniowie uprawiali okultyzm, dorabiając sobie kieszonkowymi kradzieżami.
[s. 220-221]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz