Internetsy mówią, że to film o miłości, ale chyba nie. Raczej o niemożności ucieczki i konieczności konfrontacji. Konfrontacja jako jedyny sposób na rozwiązanie problemu. Aktywne podejście. Lubię to.
A poza tym to bardzo zabawny film.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt0373981/
środa, 30 maja 2012
Goldman, Fransisco: Sztuka politycznego morderstwa, czyli kto zabił biskupa
Z pewnego punktu widzenia Gwatemala nie miała swojego XX wieku. Kiedy zacząłem dostrzegać, jak społeczeństwo uformowane w XIX stuleciu zaczyna się rozpadać i u zarania XXI stulecia przekształcać w coś innego - niekoniecznie mniej niebezpiecznego, ale o to właśnie toczyła się walka - zrozumiałem również, że gwatemalscy wojskowi i duchowni w rodzaju braci Orantesów byli paradoksalnie zamieszani w morderstwo niekoniecznie jako współsprawcy - chociaż i tego nie można wykluczyć - ale jako obrońcy kultury zwalczanej przez siły znacznie potężniejsze od tych, które reprezentował biskup Gerardi jako koordynator raportu REMHI, jakkolwiek częściowo z nimi tożsame. Byli obrońcami izolowanej kultury zakorzenionej w dziewiętnastowiecznych wyobrażeniach o społecznej hierarchii i przywilejach, a także w anachronicznym militaryzmie i rasizmie, które zaowocowały masakrami Indian w wieku XX. Ale jak dowiodło aresztowanie generała Pinocheta - w Londynie jesienią 1998 roku, pod zarzutem łamania w Chile praw człowieka i na wniosek hiszpańskiego sędziego - małym krajom coraz trudniej izolować się od reszty świata.
[s. 153-154]
Znakomicie napisany reportaż ze śledztwa (nie wiem czy reportaż ze śledztwa to nadal dziennikarstwo śledcze?) niby w jednej sprawie, ale tak naprawdę przecież we wszystkich sprawach powiązanych z wojną domową. Wojną domową, która trwała od 1960 do 1996 roku, która pochłonęła lekko licząc 200 tysięcy ofiar, głównie cywilnych, która rozpoczęła się od zamachu stanu zorganizowanego przez służby USA i rozgrywała się przez dłuższy czas przy wsparciu politycznym tego kraju... a o której ja na przykład kompletnie nic nie wiedziałem. Nie tylko o jej skali i o okrucieństwach - w ogóle o jej istnieniu!
Mądrze pisze na okładce Artur Domosławski: Zanurzeni we własne krzywdy historyczne nie mamy często pojęcia, jakich cierpień doznały społeczeństwa Południa, których rządy w czasach zimnej wojny stały po stronie "dobrego" Zachodu. Dobra lektura dla wszystkich, którzy może przypadkiem, podobnie jak ja, niewiele wiedzą o dalszych kawałkach świata.
czwartek, 24 maja 2012
Rylski, Eustachy: Po śniadaniu
Poza wszystkim związek, w jakim trwałem od kilku miesięcy, zapowiadał się jak najfortunniej, to znaczy, ona mnie kochała a ja jej ani trochę, co w dosadnej, nieczułej młodości daje poczucie uniezależnienia i przewagi, wprawdzie nieszlachetnej, lecz rozkosznej.
[s. 130]
W kilku esejach inspirowanych kilkoma książkami Rylski udowadnia czym się różni czytanie od śledzenia tekstu i czym się różni pisanie od produkowania słów.
On czyta, bo jak przeczyta to umie skojarzyć, przemyśleć, zinterpretować. Zapamiętuje i wraca po latach. Przeżywa ale i rozważa. Ja śledzę tekst, jak sobie nie zapiszę to zapomnę, a nawet jak zapiszę to moje analizy są płytkie jak kieliszki wódki w warszawskich knajpach.
On pisze, bo w jednym tekście splata wiele postaci z wielu czasów, wiele powiązań i wiele interpretacji, i nakłada to na samego siebie - dawnego i obecnego, a czyni to wszystko ani na chwilę nie przestając konstruować zgrabnej frazy. Ja produkuję słowa, przebieram w ograniczonym słowniku a najciekawsze co zdarza mi się napisać to zwykle błąd składniowy.
Rylski mnie zawstydza. Ale z drugiej strony sprawia mi przyjemność. Dobrze jest poczytać coś mądrego i ładnego od czasu do czasu. Cytaty są niereprezentatywne, no bo ciężko zacytować reprezentatywnie zbiór esejów. Więc będzie tylko jeszcze jeden ładny:
Śniadanie u Tiffany'ego budzi za sobą żal jak kobiety, które nas opuściły, bośmy spowszednieli, zbrzydli, zestarzeli się, przygnębiająco zmądrzeli. Nie jesteśmy przez to gorsi, a one lepsze, ale to one odchodzą (...).
[s. 138]
Generalnie, to jak będzie już po śniadaniu, to chciałbym umieć czytać tak jak Eustachy Rylski. Na pisanie może będzie za późno, ale czytać to bym chciał.
środa, 9 maja 2012
Mottola, Greg: Paul
Absolutne mistrzostwo! Znacznie lepszy film niż Fanboys. Rewelacyjnie i inteligentnie ogrywa zarówno nowsze jak i starsze popkulturowe motywy, zgrabnie i dowcipnie nawiązuje do klasycznych filmów o przybyszach z kosmosu (za Sigourney Weaver jest instant +1), no a przy okazji jest w miarę uniwersalny - nawet jak ktoś nie wykryje wszystkich geekowskich, komiksowych czy filmowych odniesień, ba! - nawet jak ktoś nie wykryje żadnego z nich - to i tak będzie się po prostu dobrze bawił. Moc! Więcej!
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1092026/
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1092026/
wtorek, 8 maja 2012
Szczygieł, Mariusz: Láska nebeská
Ludzie po zjedzeniu ryb i kiełbas podążali do otwartej dwa dni wcześniej Kawiarni dla Wcześniej Urodzonych (przy domu starców), a ja zacząłem obchodzić dolny staw, w którym Leo Popper pływał w balii, i oddalać się od tłumu na grobli. Z naprzeciwka szła pani po pięćdziesiątce w czarnym skórzanym płaszczu, pchając dziecięcy wózek.
- Dzień dobry - powitała mnie. Odpowiedziałem tym samym i poszedłem dalej, jednak jej dziwne zachowanie nie dawało mi spokoju, postanowiłem więc zawrócić.
- Przepraszam, ale dlaczego powiedziała mi pani "Dzień dobry"?
- Dlatego, że nie jestem tutejsza - odparła.
- Naprawdę? - spytałem zbity z tropu.
- Przyjechałam rano z Pragi do córki i zięcia - wyjaśniła rzeczowo.
- No ale skoro pani nie jest tutejsza - nie dawałem za wygraną - to po co pani mówi ludziom "Dzień dobry"?
- No bo ja właśnie chcę być tutejsza.
[O tym, że życie można przeżyć jak święto, s. 33]
Chyba Szczygieł mnie nieco oszukał, gdyż 1/3 tego niewielkiego tomiku stanowią teksty drukowane już wcześniej w GW. Felietony pisane w nawiązaniu do literatury czeskiej, stanowiące 2/3 książki, nie wyskakują mi w guglach. Czyli może są świeże. Ale w sumie się na niego nawet nie złoszczę, bo te jego czeskie historie to ja mogę czytać i po kilka razy.
Kiedyś chyba pojadę do Czech. Ale nie tak jak ostatnio - do Pragi, tylko tak żeby sobie pojeździć po miasteczkach i wioskach i zobaczyć, czy on mnie przypadkiem nie oszukuje. Bo to wszystko wygląda zbyt pięknie żeby mogło być prawdą.
A w międzyczasie - prawie 20 felietonów o czeskich książkach, z których jedynie niewielką część przeczytałem. To strasznie wygodne rozwiązanie, dostać taką listę pozycji wartych przeczytania, nie musieć szperać samemu. Dziękuję.
Aha - dla samych zdjęć Františka Dostala warto tę książkę kupić. Nawet gdyby ktoś, perwers jakiś, miał z niej nie przeczytać ani słowa.
niedziela, 6 maja 2012
Świderski, Bronisław: Asystent śmierci
Kiedy byłem młodszy, marzyłem, że będę pracował z językiem i w języku. Że będę pisał błyskotliwe analizy skomplikowanych książek, a - kto wie - może kiedyś sam napiszę jakąś skomplikowaną książkę, która stanie się przedmiotem błyskotliwych analiz (oraz pochlebnych recenzji). Ale lata lecą, a koniuszy jaki jest, każdy widzi. Muszę zadowolić się lekturą książek o języku.
Rozważań o (nie)ustającym poczuciu obcości emigranta nie mogę skomentować, bo jestem w tym temacie lajkonikiem, choć polecam lekturę mym kolegom-emigrantom. Ale rozważania o podejściu Europy i Europejczyków, w szczególności zaś państw tak bardzo zachodnich jak Dania, do kwestii imigrantów, do miejsca tych imigrantów w państwowym systemie finansów, do kwestii zacierania i/lub podkreślania różnic kulturowych, były warte lektury. Książka ma już kilka lat, ale tematyka się nie zestarzała, a w coraz większym stopniu zaczęła dotyczyć także Polaków. Przypadki: Holandii, Wielkiej Brytanii.
Ale najlepsze są chyba a tej - niekrótkiej przecież - książce, płynące niespiesznie, od przykładu do przykładu, rozważania o tożsamości narodowej w języku. Czy istniałby Licheń, gdybyśmy mówili po duńsku?
Przysunąłem sobie szpitalne krzesełko do łóżka umierającego, zaszeleściłem gazetą, aby Go ostrzec o powadze chwili, i zacząłem czytać podane wytłuszczonymi literami tezy artykułu:
Det er ikke til at sige præcist, hvornår det ske. Men danske statsborgere føder så få børn og nye indvandrere så mange flere, at danskere af udenlandsk herkomst om mindre end 100 år vil udgøre et flertal i samfundet.
Ale na nic tyle dobrego duńskiego. Żadnej reakcji. Jedynie Ahmed, nie wiem dlaczego, otworzył drzwi, uważnie popatrzył na nas i powoli wyszedł. Zaczynam Mu zatem opowiadać po duńsku treść artykułu pogłębiającego zagadnienie. Gazeta twierdzi, iż cały Zachód wymiera, że białe, czyli europejskie i amerykańskie kobiety nie chcą rodzić dzieci, bo one nie dają im już szczęścia. W dodatku mężczyźni także nie widzą nic dobrego w życiu rodzinnym, często porzucają bliskich i szukają szczęścia na własną rękę. Cały Zachód znieruchomiał w biegu za Pieniądzem (po duńsku ten obraz ma głęboki sens, duński jest o wiele bardziej elastyczny od polskiego i o wiele więcej potrafi znieść niż nasz biedny, nieumiejący godzić przeciwieństw język, wciąż ugniatany wilgotnymi palcami starych profesorów-filologów i zabieganych pań od polskiego, starannie oddzielających "piękny" język od "brzydkiej" rzeczywistości. To oni - i to one - grożą nam strasznymi karami, choć nie śmiercią, gdy popełnimy jakiś błąd, zrobimy kleks, zapomnimy o przecinku. O, gdybym urodził się Duńczykiem, za nic nie chciałbym pisać po polsku, a już z pewnością nie napisałbym w tym języku dialektycznego zdania o "znieruchomiałym w biegu" Zachodzie). Powtórzyłem Umierającemu tezy artykułu, najpierw mówiąc po duńsku, a następnie po polsku: "Nie wiadomo dokładnie, kiedy się to stanie. Obywatele duńscy rodzą tak mało dzieci, a nowi przybysze tak wiele, że za niecałe sto lat Duńczycy obcego pochodzenia stanowić będą większość duńskiego społeczeństwa".
Stanie się to, co prawda, dodaje gazeta, dopiero za sto lat (o ile statystyczna przepowiednia się sprawdzi, co wcale nie jest pewne, ale kto z nas dzisiaj żyjących złapie wtedy za rękę ekspertów?), chociaż Duńczycy już teraz czynią z tej wróżby uzasadnienie swojej wrogości wobec słabszych, tych właśnie, którzy kiedyś, może za sto lat, staną się silniejsi od nich. Jak to - mówią działacze Duńskiej Partii Ludowej, a wśród nich jest i Mette - już za sto lat obcy zabiorą nam to, co nasze, duńskie! Zatem wyrzućmy ich z kraju, i po kłopocie!
Śmieję się, lekko zirytowany i jednocześnie komentuję artykuł Umierającemu. Według mnie, rzecz jest naprawdę zabawna i każdy rozsądny Polak śmiałby się ze mną, choćby dla towarzystwa. Bo kto wie, co będzie za sto lat? Ale On nawet nie rozciągnie warg. Nie ruszy nawet małym palcem. On - nic. Milczy jak trup. Zatem - uwaga, ciągle idę tu szerokim, pewnie prowadzącym w przyszłość tropem wiarygodnej kopenhaskiej gazety - On jest na pewno Duńczykiem. Jestem tego prawie pewien.
[s. 98-99]
Rozważań o (nie)ustającym poczuciu obcości emigranta nie mogę skomentować, bo jestem w tym temacie lajkonikiem, choć polecam lekturę mym kolegom-emigrantom. Ale rozważania o podejściu Europy i Europejczyków, w szczególności zaś państw tak bardzo zachodnich jak Dania, do kwestii imigrantów, do miejsca tych imigrantów w państwowym systemie finansów, do kwestii zacierania i/lub podkreślania różnic kulturowych, były warte lektury. Książka ma już kilka lat, ale tematyka się nie zestarzała, a w coraz większym stopniu zaczęła dotyczyć także Polaków. Przypadki: Holandii, Wielkiej Brytanii.
Ale najlepsze są chyba a tej - niekrótkiej przecież - książce, płynące niespiesznie, od przykładu do przykładu, rozważania o tożsamości narodowej w języku. Czy istniałby Licheń, gdybyśmy mówili po duńsku?
Vuorensola, Timo: Iron Sky
"Iron Sky, czyli jak zjebać rewelacyjny film w 3 minuty" - z 93 minut filmu 90 naprawdę daje radę. Absolutna sieczka memów, żarty ze wszystkiego i ze wszystkich, i to żarty, które dla kogoś karmionego internetsami naprawdę dają radę. Poza tym w miarę spoko efekty specjalne no i te steampunkowe maszyny! Dodatkowe propsy za dobór aktorów, którzy nawet nie tyle wpisują się w stereotypy ile są chodzącymi stereotypami, no i za muzykę.
Ale nie da się z komedii zrobić kina moralnego niepokoju w 3 minuty. Nie da się gwałtownie uciąć beztroskiego rechotu z dobrej fantastyki i kazać widzowi poważnie zadumać się nad problemami naszej planety. A może się da, ale nie tak, na bozię, nie tak prostacko.
Co nie zmienia faktu: 90 z 93 minut to nieomal 100% dobrego filmu.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1034314/
Ale nie da się z komedii zrobić kina moralnego niepokoju w 3 minuty. Nie da się gwałtownie uciąć beztroskiego rechotu z dobrej fantastyki i kazać widzowi poważnie zadumać się nad problemami naszej planety. A może się da, ale nie tak, na bozię, nie tak prostacko.
Co nie zmienia faktu: 90 z 93 minut to nieomal 100% dobrego filmu.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1034314/
Witkowski, Michał: Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej
Skończyło się ze ścierkami to ruszyliśmy z takimi plastikowymi kwiatami w plastikowych doniczkach. Rodzina zahaczona w "Społem" wydała prikaz, żeby na każdym, kurwa, parapecie we wszystkich oddziałach były te kwiatki, bo taki jest wymóg sanepidu do spraw kwiatków. A też w ośrodkach wypoczynkowych społemowskich, w stołówkach społemowskich i w halach produkcyjnych, ponieważ bhp mówi, że na przemęczenie najlepszy jest kontakt z przyrodą. Waćpan się śmiejesz.
Nie, ja przyrodę polską najbardziej kocham. Być może gdzie indziej są ziemie piękniejsze, być może są nawet i jakieś ciepłe kraje, z Murzynami, z palmami i ostrym słońcem, z drinkami i parasolkami w kieliszkach. Lecz ja w to nie wierzę. To narkotyk, który na nas wymyślił zgniły Zachód. Żebyśmy tam pojechali i spadli, ponieważ nawet dziecko wie, że tam chodzą do góry nogami. A nawet jakbym wierzył, to powiem słowami piosenki, że "sercu jest droższa piosenka nad Wisłą. I piaski Mazowsza". Niestety, ale nad Wisłą. jest to może krajobraz bardziej monotonny i stonowany, jest szaro i zimno, ale to jest szlachetniejsze od tego tańczenia salsy i żarcia owoców morza. Tu, w kraju sosny, człowiek się zaduma i skupi. Tu, gdzie polskie plemię, dymy, jesienie, ogólnie pojęta rojmatyka. Znaczy - romantyka. Wystarczy pokopać i zaraz bursztyn. Albo hełm. Od biedy puszka po tuszonce. Już od tylu lat nasi wielcy pisarze i poeci w wierszach, a przede wszystkim w piosenkach opiewają te nasze zimne jesienie, wiosny, zimową zamarzniętą jarzębinę i głóg, badyle... Ci z Zachodu by chcieli, żebyśmy wszyscy pojechali do tych ciepłych krajów, wyemigrowali, to są numery stare i znane od czasów wojen krzyżackich. Na poniewierkę, na zatratę. Żeby nas zjadły krokodyle albo żebyśmy w slumsach, w fawelach zamieszkali z Murzynem, ze skośnookim. Bo wtedy oni, to znaczy głównie Niemcy i Francuzi, tu by wykupili działki za dewizy, tu by się wprowadzili, pozmieniali napisy na szwabichę, na gotyk. [...]
Oni już dobrze wiedzą, co dobre, że nasze ziemie od Odry do Buga to są te, no... Jezu, jak to się nazywało? Jak się nazywały te ziemie, co moje ciotki miały majątek? O! O! czarnoziemy, proszę bardzo, najbardziej urodzajne!
[s. 220-221]
Świetnie mi się to czytało, bo Michał Witkowski po prostu świetnie pisze, ale po przeczytaniu nie bardzo wiedziałem co myśleć. No... niby wszystko tak, sympatyczna opowiastka, ale co z tego?
Z pomocą przyszli koledzy. Najpierw z Pawłem porozmawiałem o peryferyjności miejskiej - o ludziach, którzy żyjąc na Tarchominie czy w Ursusie nie odwiedzają długimi latami centrum miasta, nie chodzą do kin, muzeów, na pikniki, koncerty, parady czy manifestacje, żyją obok i jednocześnie kompletnie poza miastem.
A potem podsłuchałem fragment rozmowy Pawła (ale nie tego samego) i Przemka o peryferyjności, lokalności i "swojskości", nieco w kontekście Stasiuka i nieco w kontekście Lichenia, a odrobinę w kontekście wypowiedzi Stasiuka o Licheniu.
Barbara Radziwiłłówna to jest dokładnie to, czego z Warszawy nie widać. Albo o czym się myśli, że to może kiedyś było ale teraz już nie istnieje, że już poszliśmy do przodu, że cywilizacja, zmiana świadomości, takie tam. To są ludzie opisani w tym tekście. I wielu innych.
Byłoby nierozsądne i niebezpieczne zapomnienie o tym, że oni istnieją.
środa, 2 maja 2012
Filmy
Kyle Newman: Fanboys. Film dosyć przeciętny i dosyć bez sensu, ale miło jest popatrzeć na Kirsten Bell w stroju Lei. No i pytanie "what if the movie sucks" to bodaj najlepszy punchline ever. Tym bardziej, że ostatnio miałem okazję obejrzeć Mroczne Widmo w 3d i przypomniałem sobie, jak bardzo ten film obsysa.
Steven Spielberg: The Adventures of Tintin. Super. Przez duże S. Graficznie zrobiony na naprawdę wysokim poziomie - no i jest całkiem wciągająca przygodówką. Oczywiście kompletnie nieprawdopodobną, jak to komiks, no ale umówmy się - nie ogląda się przygodówek dla wrażenia prawdopodobieństwa.
Guy Ritchie: Sherlock Holmes: A Game of Shadows. Nieprawdopodobne gówno. A pomyśleć, że pierwszym się entuzjazmowałem.
David Frankel: The Big Year. Super komedia. Nieco naiwna, ale generalnie z bardzo dużym, pozytywnym ładunkiem. I z przyswajalnym morałem i bez przesady we wzruszeniach. I bohaterowie fajnie przemyślani, nawet nie tak całkiem płascy i nieprawdopodobni jak można by się spodziewać po takiej komedii.
Roman Polański: The Carnage. Ojezusienazarejskijakienudne. Bako (chyba?) twierdził, że w teatrze to zdecydowanie lepsze. No i może tak być, ale w kinie ta sceneria czterech ścian i nieprawdopodobieństwo całej akcji już po pół godziny są do wyrzygania. Przy czym doceniam grę aktorską, zwłaszcza Foster i Waltza. I chomika.
Władysław Sikora: Baśń o ludziach stąd. Ha ha ha. Buhahahahahaha. I jeszcze hue hue hue. Dobra opowiastka jest jak z kremem ciastka. Wiadomo dlaczego.
Terry Gilliam: Fear and Loathing in Las Vegas. Z lekkim opóźnieniem, ale co się odwlecze to nie uciecze. Kompletna psychodelia. Może gdybym wiedział nieco więcej o Hunterze S. Thompsonie, to by nie była tylko kompletna psychodelia, ale tak... Wszystko fajnie, ale jak na tylko i wyłącznie kompletną psychodelię to o pół godziny za długie.
Steven Spielberg: The Adventures of Tintin. Super. Przez duże S. Graficznie zrobiony na naprawdę wysokim poziomie - no i jest całkiem wciągająca przygodówką. Oczywiście kompletnie nieprawdopodobną, jak to komiks, no ale umówmy się - nie ogląda się przygodówek dla wrażenia prawdopodobieństwa.
Guy Ritchie: Sherlock Holmes: A Game of Shadows. Nieprawdopodobne gówno. A pomyśleć, że pierwszym się entuzjazmowałem.
David Frankel: The Big Year. Super komedia. Nieco naiwna, ale generalnie z bardzo dużym, pozytywnym ładunkiem. I z przyswajalnym morałem i bez przesady we wzruszeniach. I bohaterowie fajnie przemyślani, nawet nie tak całkiem płascy i nieprawdopodobni jak można by się spodziewać po takiej komedii.
Roman Polański: The Carnage. Ojezusienazarejskijakienudne. Bako (chyba?) twierdził, że w teatrze to zdecydowanie lepsze. No i może tak być, ale w kinie ta sceneria czterech ścian i nieprawdopodobieństwo całej akcji już po pół godziny są do wyrzygania. Przy czym doceniam grę aktorską, zwłaszcza Foster i Waltza. I chomika.
Władysław Sikora: Baśń o ludziach stąd. Ha ha ha. Buhahahahahaha. I jeszcze hue hue hue. Dobra opowiastka jest jak z kremem ciastka. Wiadomo dlaczego.
Terry Gilliam: Fear and Loathing in Las Vegas. Z lekkim opóźnieniem, ale co się odwlecze to nie uciecze. Kompletna psychodelia. Może gdybym wiedział nieco więcej o Hunterze S. Thompsonie, to by nie była tylko kompletna psychodelia, ale tak... Wszystko fajnie, ale jak na tylko i wyłącznie kompletną psychodelię to o pół godziny za długie.
wtorek, 1 maja 2012
Wszystko płynie
Strona filmu: http://wszystkoplynie.pl/
Generalnie to spoko, ładne obrazki, dobra muzyka i fajnie, że jest taki projekt, który pokazuje Wisłę jako coś atrakcyjnego - turystycznie, krajobrazowo etc.
Natomiast zgryz mam z grą aktorską. Taki nieco mięsny jeż wyszedł. A jak ta babcia sentencjonalnie mówi tytułową frazę, to strasznym paździerzem zalatuje.
Ale generalnie bardzo na plus. Zwłaszcza taki koncept, że muzyka im dalej od Warszawy tym mniej jest po angielsku i dobrana z jakichś hipsterskich1 zespołów, a bardziej po polsku i trąci nawet jakby jakimiś folkowymi nutami.
[1] Tak sobie rzucam obelgą, bo nie znam tej muzyki.
Generalnie to spoko, ładne obrazki, dobra muzyka i fajnie, że jest taki projekt, który pokazuje Wisłę jako coś atrakcyjnego - turystycznie, krajobrazowo etc.
Natomiast zgryz mam z grą aktorską. Taki nieco mięsny jeż wyszedł. A jak ta babcia sentencjonalnie mówi tytułową frazę, to strasznym paździerzem zalatuje.
Ale generalnie bardzo na plus. Zwłaszcza taki koncept, że muzyka im dalej od Warszawy tym mniej jest po angielsku i dobrana z jakichś hipsterskich1 zespołów, a bardziej po polsku i trąci nawet jakby jakimiś folkowymi nutami.
[1] Tak sobie rzucam obelgą, bo nie znam tej muzyki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)