W głośnikach rozległa się komenda: - Dywizja, baaaczność! - żołnierze znieruchomieli, usłyszeli dudniący głos generała: - Plutonowy Oczko! - brzmiący jak dźwięk trąb na Sądzie Ostatecznym, potem w kontraście do niego słabiutki głosik Oczki: - Ta jes! - i znów ogłuszająca komenda: Do mnie marsz!
Plutonowy Oczko wyruszył po swoją sławę niezbyt przepisowym krokiem. Wdrapał się na trybunę i jako tako zameldował się generałowi. Ten wyjął z czarnego etui pozłacaną odznakę i przypiął ją Oczce do piersi. - Towarzyszu plutonowy - dudnił przy tym w megafonach jego głos - z upoważnienia towarzysza ministra obrony narodowej, generała armii, doktora Aleksieja Czepiczki, mianuję was mistrzem w kierowaniu czołgiem!
Po chwili w głośnikach coś zabełkotało, co zapewne miało być regulaminowym: - Ku chwale ojczyzny! - i co mógł wypowiedzieć jedynie plutonowy Oczko. W tym momencie generał się zagalopował: wzruszony widokiem piegowatej, chłopskiej twarzy przed sobą, przypomniał sobie inne takie twarze, które go otaczały w czasie wojny w czołgu i w koszarach (tak różne od twarzy, które dziś otaczają go w ministerstwie) i popełnił fatalny w skutkach błąd. Czerwone, niedźwiedzie łapska Oczki dawały gwarancje prawdziwego, a nie tylko udawanego mistrzostwa, więc wzruszony frontowiec spytał go uprzejmie:
- Jak tam, towarzyszu plutonowy? Jak to zrobiliście, że tak dobrze nauczyliście się kierować czołgiem?
Jego słowa wyraźnie odtwarzały megafony. Chwilę potem nie mniej wyraźnie wzmocniły głos plutonowego Oczki:
- Kurwa, towarzyszu generale, ja jestem, kurwa, w cywilu normalnie kierowca, kurwa, jednego alfonsa.
Wśród stojących z tyłu oficerów nogi ugięły się pod dowódcą Siódmego Batalion Czołgów kapitanem Vaclavem Matką i musiał go podtrzymać jego zastępca ds. politycznych. A ptaki na niebie wreszcie podjęły decyzję. Bez rozkazu ustawiły się w klucz i w regularnej formacji skierowały na południe, do bardziej gościnnych krajów, w których na razie wciąż jeszcze rządził wróg klasowy.
[s. 242-243]
Tym razem znacznie lżej - w sumie po prostu na wesoło, taką nawet wesołością Szwejkową. Nie zapominając o tym, że szwejkowość jest pewną postawą, fasadą, która ma umożliwić poradzenie sobie z uwierającą rzeczywistością, przy tej książce po prostu nie da się nie rechotać ze śmiechu. No i jednocześnie jak ładnym językiem jest to napisane. Poetycką wręcz frazą. Sama radość, takie słowa na niedzielę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz