Dostałem sugestię obejrzenia w komentarzu do Turysty - obejrzałem więc i jestem mocno rozbawiony. Gatunek romantyczno-sensacyjna przypowiastka umoralniająca nie był mi do tej pory znany. Okazuje się, że to co von Donnersmarck przerobił na leniwą sensację o wymowie jednak awanturniczej ("łotrzykowi" uchodzi wszystko na sucho jeśli tylko odda tę część swej kasy, którą ukradł państwu - o pieniądze ukradzione jakimś gangsterom, którymi to gangsterami wygodnie zajęła się sama policja, nikt się już nie martwi), w oryginale było jakby z Biblii wyjęte: prawdziwe błogosławieństwa (miłość) spotkają Cię dopiero, gdy oddając majątek co do grosza potwierdzisz swe nawrócenie na ścieżkę cnoty i moralności. Naprawdę dowcipne. I do tego okraszone jak zwykle bosko drewnianą grą Daniela Olbrychskiego, który chyba osobiście braci Mroczków kształcił w swej mistrzowskiej szkole.
I niby nie jest to zły film, ale jakiś kompletnie niewiarygodny. Wersja bardziej awanturnicza robi więcej sensu dla mnie. Natomiast muzyka, już bez złośliwości, całkiem dobra.
Technikalia: http://www.filmweb.pl/Anthony.Zimmer
środa, 23 lutego 2011
niedziela, 20 lutego 2011
Treliński, Mariusz: Traviata
Poszedłem więc po raz pierwszy w życiu do opery. Zawsze myślałem, że to kompletnie nudne i nie dla mnie, ale myślałem to zaocznie, bez sprawdzenia. Pojawiła się okazja do sprawdzenia, więc skorzystałem. Refleksja więc będzie podwójna - pierwsza o tej Traviacie, którą widziałem, druga o operze w ogóle.
Traviata to porażka i padaka. Gołymi cyckami, jak się okazuje, nie da się załatwić wszystkiego. Reżyserski koncept uwspółcześnienia opowieści przez przeniesienie jej do modnego miejskiego klubu zawiódł na całej linii - pokazał tylko, że tekst w żaden sposób nie jest współczesny. Dyskurs się zmienił, inaczej się mówi o miłości i o śmierci, i rozważania nad nieuchronną śmiercią i miłością tragiczną w kontekście nocnej dyskoteki są rozważaniami jałowymi. Nie ma punktu styku. Bo niby gdzie - w mowie o cywilizacji śmierci? Miałem taką myśl, kiedy zobaczyłem jak w scenie otwierającej Violetta nocne szaleństwa klubowe rozpoczyna wychodząc z trumny, no ale to chyba jakieś żarty by były, taką dosłownością walić przez głowę i to jeszcze tak nietrzymającą się kupy.
I, na miłość boską, postać ojca, dla opowieści jednak kluczowa, w takiej kompozycji przecież kompletnie nie funkcjonuje. Skruszoną kurtyzanę mogły wzruszyć łzy ojca, pragnącego szczęścia swej córki. Twarda, zdecydowana, stanowcza była właścicielka nocnego lokalu w takim kontekście po prostu nie występuje, nie łączy się nijak.
Ta reżyseria nie tylko nie uwspółcześniła, ona jeszcze dobiła Traviatę i ostatecznie wykazała jej nieprzystawalność. Serdeczne gratulacje dla reżysera.
Dygresja:
w międzyczasie udało mi się podyskutować na ten temat z Karlo, która stoi na stanowisku, że należy jednak bardzo mocno zwracać uwagę na oryginalny tekst. W sensie - że dylematy moralne należy rozpatrywać w kontekście oryginału, i że należy próbować dopatrzeć się w tej reżyserskiej interpretacji tak wiele oryginału, jak tylko się uda. I to chyba jest główny punkt niezgody - bo moim zdaniem, jeśli reżyser decyduje się na radykalną zmianę kontekstu funkcjonowania postaci, to bierze na siebie odpowiedzialność za efekt, za to, czy konstrukcje w nowym otoczeniu nadal zagrają. I nie jest już dłużej moją, widza odpowiedzialnością domyślanie się, co powinienem wziąć z oryginału a na co patrzeć w danej realizacji.
A co do opery w ogóle to przede wszystkim, może mi ktoś podpowie, czy to była wina tej konkretnej scenografii, czy tak jest zawsze, że rozkład aktów do przerw liczony w minutach kształtuje się następująco:
A1 - 35:25
A2: 40:20
A3: 1h
?
Bo jeśli tak, to wesoła jazda. Zwłaszcza po pierwszej przerwie byłem zaskoczony nieefektywnością czasową tego rodzaju sztuki.
W każdym razie - podobało mi się umiarkowanie. Muzyka owszem, bardzo, śpiew nawet także, owszem, ale ten śpiew wymusza specyficzną skromność aktorskiej ekspresji - dla której to ekspresji zwykle chodzę do teatru. A wersji operowej mi tego brakuje. Niestety, śpiew wymusza także dość wolne tempo akcji, co, nie ukrywam, nudzi mnie niemożebnie. Także chyba będzie to doświadczenie jednorazowe, ta moja wizyta.
No cóż, przynajmniej będę mógł od teraz mówić, że mnie to nudzi, i że wiem dlaczego.
Technikalia: http://www.teatrwielki.pl/pl/repertuar/opera/kalendarium/la_traviata.html
Traviata to porażka i padaka. Gołymi cyckami, jak się okazuje, nie da się załatwić wszystkiego. Reżyserski koncept uwspółcześnienia opowieści przez przeniesienie jej do modnego miejskiego klubu zawiódł na całej linii - pokazał tylko, że tekst w żaden sposób nie jest współczesny. Dyskurs się zmienił, inaczej się mówi o miłości i o śmierci, i rozważania nad nieuchronną śmiercią i miłością tragiczną w kontekście nocnej dyskoteki są rozważaniami jałowymi. Nie ma punktu styku. Bo niby gdzie - w mowie o cywilizacji śmierci? Miałem taką myśl, kiedy zobaczyłem jak w scenie otwierającej Violetta nocne szaleństwa klubowe rozpoczyna wychodząc z trumny, no ale to chyba jakieś żarty by były, taką dosłownością walić przez głowę i to jeszcze tak nietrzymającą się kupy.
I, na miłość boską, postać ojca, dla opowieści jednak kluczowa, w takiej kompozycji przecież kompletnie nie funkcjonuje. Skruszoną kurtyzanę mogły wzruszyć łzy ojca, pragnącego szczęścia swej córki. Twarda, zdecydowana, stanowcza była właścicielka nocnego lokalu w takim kontekście po prostu nie występuje, nie łączy się nijak.
Ta reżyseria nie tylko nie uwspółcześniła, ona jeszcze dobiła Traviatę i ostatecznie wykazała jej nieprzystawalność. Serdeczne gratulacje dla reżysera.
Dygresja:
w międzyczasie udało mi się podyskutować na ten temat z Karlo, która stoi na stanowisku, że należy jednak bardzo mocno zwracać uwagę na oryginalny tekst. W sensie - że dylematy moralne należy rozpatrywać w kontekście oryginału, i że należy próbować dopatrzeć się w tej reżyserskiej interpretacji tak wiele oryginału, jak tylko się uda. I to chyba jest główny punkt niezgody - bo moim zdaniem, jeśli reżyser decyduje się na radykalną zmianę kontekstu funkcjonowania postaci, to bierze na siebie odpowiedzialność za efekt, za to, czy konstrukcje w nowym otoczeniu nadal zagrają. I nie jest już dłużej moją, widza odpowiedzialnością domyślanie się, co powinienem wziąć z oryginału a na co patrzeć w danej realizacji.
A co do opery w ogóle to przede wszystkim, może mi ktoś podpowie, czy to była wina tej konkretnej scenografii, czy tak jest zawsze, że rozkład aktów do przerw liczony w minutach kształtuje się następująco:
A1 - 35:25
A2: 40:20
A3: 1h
?
Bo jeśli tak, to wesoła jazda. Zwłaszcza po pierwszej przerwie byłem zaskoczony nieefektywnością czasową tego rodzaju sztuki.
W każdym razie - podobało mi się umiarkowanie. Muzyka owszem, bardzo, śpiew nawet także, owszem, ale ten śpiew wymusza specyficzną skromność aktorskiej ekspresji - dla której to ekspresji zwykle chodzę do teatru. A wersji operowej mi tego brakuje. Niestety, śpiew wymusza także dość wolne tempo akcji, co, nie ukrywam, nudzi mnie niemożebnie. Także chyba będzie to doświadczenie jednorazowe, ta moja wizyta.
No cóż, przynajmniej będę mógł od teraz mówić, że mnie to nudzi, i że wiem dlaczego.
Technikalia: http://www.teatrwielki.pl/pl/repertuar/opera/kalendarium/la_traviata.html
piątek, 18 lutego 2011
Hooper, Tom: Jak zostać królem / The King's Speech
Koniecznie, z powodu:
I jeszcze pewnie z paru innych powodów, na przykład z powodu naprawdę dobrej opowiadanej historii, no ale to już drobiazgi. Co prawda to może jedna z najbardziej wzruszających historii jakie widziałem w kinie, pewnie głównie z uwagi na idealnie więc dobrane próby maskowania jej wagi ironią, ale przecież prawdziwym mężczyznom nie wypada się za bardzo wzruszać, więc zostawmy to na liście argumentów drugorzędnych.
Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Jak+zosta%C4%87+kr%C3%B3lem-2010-539270
- Colina Firtha, tworzącego postać rewelacyjnie miotającą się pomiędzy wrodzonym dystansem do siebie w sferze prywatnej i przygniatającą, a jednocześnie niemożliwą do odrzucenia oficjalną formą, którą musi przyjmować w sferze publicznej.
- Heleny Bonham Carter, znakomitej, jak zwykle, potrafiącej w ciągu sekundy przejść pomiędzy dobrą ciocią a Jej Królewską Wysokością.
- Geoffreya Rusha, którego kompletnie nie kojarzyłem wcześniej, a jak można się przekonać, powinienem.
- Rewelacyjnego języka, choć z jego powodu zapisałem tytuł i po angielsku i po polsku. Bo w końcu nie wiem, jak oglądałem: starałem się po angielsku, ale czasami przy niektórych grach językowych musiałem się uciekać do polskich napisów.
- Bardzo dobrej realizacji dźwięku. W tym filmie osobnym aktorem są stuki i skrzypienia podłogi, trzaski mikrofonu, uliczne hałasy i cisza za szczelnymi słuchawkami.
I jeszcze pewnie z paru innych powodów, na przykład z powodu naprawdę dobrej opowiadanej historii, no ale to już drobiazgi. Co prawda to może jedna z najbardziej wzruszających historii jakie widziałem w kinie, pewnie głównie z uwagi na idealnie więc dobrane próby maskowania jej wagi ironią, ale przecież prawdziwym mężczyznom nie wypada się za bardzo wzruszać, więc zostawmy to na liście argumentów drugorzędnych.
Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Jak+zosta%C4%87+kr%C3%B3lem-2010-539270
Jarmusch, Jim: Stranger than Paradise
No. Grubo inaczej.
W sumie prosta historia i porażająco wręcz prosty przekaz, który detonuje mit Ameryki jako ziemi obiecanej. Ale robi to jakby mimochodem, ostrze ironii wymierzając w obydwie strony - zarówno kraju, który nie spełnia marzeń, jak i ludzi, którzy są zbyt wielkimi nieudacznikami, aby samemu spełnić sobie marzenia.
Ja się tak bardzo zapatrzyłem na te okazy, na tę komiczną parę Willie + Eddie, których kurze móżdżki wiodą tylko od jednego nieudanego przekrętu do drugiego, na starą ciotkę, która nigdy nie nauczyła się dobrze mówić po angielsku, że w końcu prawie nie zauważyłem pustych ulic, zniszczonych budynków, brudnych barów i zniszczonych samochodów, które przewijają się w tle. A kiedy w końcu je zauważyłem, to też nie od razu skojarzyłem sobie, że to środowisko jest właśnie takie, bo takim je tworzą Willie, Eddie i im podobni.
Dobry film. Tylko... niespieszny strasznie. Czasami kusi aby przysnąć sobie na kilka minut.
Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Inaczej+ni%C5%BC+w+raju-1984-6426
W sumie prosta historia i porażająco wręcz prosty przekaz, który detonuje mit Ameryki jako ziemi obiecanej. Ale robi to jakby mimochodem, ostrze ironii wymierzając w obydwie strony - zarówno kraju, który nie spełnia marzeń, jak i ludzi, którzy są zbyt wielkimi nieudacznikami, aby samemu spełnić sobie marzenia.
Ja się tak bardzo zapatrzyłem na te okazy, na tę komiczną parę Willie + Eddie, których kurze móżdżki wiodą tylko od jednego nieudanego przekrętu do drugiego, na starą ciotkę, która nigdy nie nauczyła się dobrze mówić po angielsku, że w końcu prawie nie zauważyłem pustych ulic, zniszczonych budynków, brudnych barów i zniszczonych samochodów, które przewijają się w tle. A kiedy w końcu je zauważyłem, to też nie od razu skojarzyłem sobie, że to środowisko jest właśnie takie, bo takim je tworzą Willie, Eddie i im podobni.
Dobry film. Tylko... niespieszny strasznie. Czasami kusi aby przysnąć sobie na kilka minut.
Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Inaczej+ni%C5%BC+w+raju-1984-6426
Mitnick, Kevin; Simon, William L.: Sztuka podstępu
Mitnick jako Mr. Obvious. Zawiodła mnie ta książka. I wiem, że gdybym ją przeczytał zaraz po wydaniu, w 2003-2004 roku, też by mnie zawiodła. Tylko nie wiem, czy to dlatego, że ona jest kierowana do ludzi bez jakiejkolwiek intuicji w sprawach bezpieczeństwa, czy to po prostu ja jestem typowym zadufanym w sobie informatykiem, któremu wydaje się, że o bezpieczeństwie wie wszystko - aż do momentu, w którym ktoś mu udowodni, że jest inaczej. Zgaduję, że kiedyś się okaże - a tymczasem lekturę polecam umiarkowanie, raczej wszystkim tym, którzy nie są związani z informatyką.
niedziela, 6 lutego 2011
Jarmusch, Jim: Mystery Train
A mi się nie podobało. To znaczy tak jakby ten koncept, luźnych fragmentów połączonych ze sobą jednym ogniwem (tu: ta sama noc w tym samym hotelu), udało się dopracować dopiero w Nocy na ziemi. Tam mi coś to mówiło, tutaj historie są dla mnie puste, nic nie znaczą. Ale może tak miało być, bo gdzieś w tle to opowieść o Memphis, a konkretnie o tej stronie Memphis, która dawno już umarła, umarła razem ze swoimi niegdysiejszymi gwiazdami, i dzisiaj funkcjonuje już tylko na zasadzie zakurzonych wspomnień. Nowoczesność pojawia się tylko poprzez majaczące w oddali drapacze chmur i neony.
No w każdym razie, trupiarnia, pajęczyny i tylko prześmieszna w swojej prowincjonalności obsługa hotelu jest jaśniejszym punktem tej produkcji. Bez rewelki.
Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Mystery+Train-1989-7949
No w każdym razie, trupiarnia, pajęczyny i tylko prześmieszna w swojej prowincjonalności obsługa hotelu jest jaśniejszym punktem tej produkcji. Bez rewelki.
Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Mystery+Train-1989-7949
Kieślowski, Krzysztof: Biały
Karlo mnie spytała o interpretację filmu w kontekście tytułu (biały = równość), a ja wysmażyłem z siebie 2 akapity, więc je teraz tutaj przekleję, bo mi się nie chce wymyślać od nowa:
A poza tym to bardzo mi się. Idealna równowaga pomiędzy powagą a dowcipem. No i jaki ładny obraz polskiego kapitalizmu pierwszej połowy lat 90.
Kudosy za pożyczenie i namówienie należą się jednakowoż Stefanowi.
moim zdaniem punktem zaczepienia jest tu scena sądowa, tam zresztą padają wprost słowa oskarżenia wobec francuskiego wymiaru sprawiedliwości, który gorzej traktuje imigrantów. potem uzupełnieniem tej sceny jest podpalenie firanki w salonie fryzjerskim, po której zostaje takie uczucie bezradności, trochę jak w filmie "tato", że prawo, policja, "system", zawsze będą po stronie kobiety, tutaj: tym bardziej, że ona jest francuzką, zna język, a on jest obcy.
cała reszta filmu to jedynie próba zabawnej - przynajmniej po części - odpowiedzi na tę inicjalną niesprawiedliwość. i tu można wejść w różne ścieżki. prostą, abstrahującą od sprawy sądowej - miłość była i on dał radę jej to udowodnić. bardziej skomplikowaną: władza, także ta francuska, która tak formalnie stawia na piedestale ideały równości, jest tak samo subiektywna, podatna na stereotypizację etc., jak każda inna. na kaprysy francuzki odpowie przyznaniem jej racji, tak jak władza polska na poszlaki (brak dowodów! samo przekroczenie granicy tego dnia to nie dowód!) w sprawie morderstwa "swojego obywatela" odpowie zamknięciem obcej w więzieniu.
A poza tym to bardzo mi się. Idealna równowaga pomiędzy powagą a dowcipem. No i jaki ładny obraz polskiego kapitalizmu pierwszej połowy lat 90.
Kudosy za pożyczenie i namówienie należą się jednakowoż Stefanowi.
The filmy
Corbijn, Anton: The American
Kurczę, aż się zdziwiłem. Bo myślałem, że to będzie straszna tandeta. A tymczasem - ładnie zrobiony, spokojny, leniwy wręcz film, który eksploruje tandetę (nawrócenie gangstera, niemożliwa miłość) tylko po to, aby pokazać, że one się nie zdarzają. Że nie ma cudów. Bez moralizowania, nie, że od razu zło jest ukarane, balans mocy, równowaga dobra i zła czy coś. Po prostu cudów nie ma.
Bardzo mi się podobał. No i Dżordż. Gdybym nie preferował dam, z pewnością kochałbym się w Dżordżu.
Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Amerykanin-2010-522361
Henckel von Donnersmarck, Florian: The Tourist
Też w sumie wyszła zabawa tandetą, nie tak refleksyjna jak w Amerykaninie, ten film chyba jednak miał jakieś ambicje sensacyjne. Które mu kompletnie nie wypaliły, jest to kino bez-akcji. Ale konsekwentne nagrywanie tych typowych wątków płytkiego kina sensacyjnego (zakochana agentka, gangsterskie porachunki. przypadkowy bohater) jest zakończone tak zabawnym zwrotem akcji i podsumowaniem, że w zasadzie nie mam pretensji za wcześniejsze dłużyzny. Rolę "nieobciążającej umysłowo rozrywki" ten film spełnia całkiem dobrze, i nawet w trakcie kilka razy można się pośmiać.
Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Turysta-2010-484295
Kurczę, aż się zdziwiłem. Bo myślałem, że to będzie straszna tandeta. A tymczasem - ładnie zrobiony, spokojny, leniwy wręcz film, który eksploruje tandetę (nawrócenie gangstera, niemożliwa miłość) tylko po to, aby pokazać, że one się nie zdarzają. Że nie ma cudów. Bez moralizowania, nie, że od razu zło jest ukarane, balans mocy, równowaga dobra i zła czy coś. Po prostu cudów nie ma.
Bardzo mi się podobał. No i Dżordż. Gdybym nie preferował dam, z pewnością kochałbym się w Dżordżu.
Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Amerykanin-2010-522361
Henckel von Donnersmarck, Florian: The Tourist
Też w sumie wyszła zabawa tandetą, nie tak refleksyjna jak w Amerykaninie, ten film chyba jednak miał jakieś ambicje sensacyjne. Które mu kompletnie nie wypaliły, jest to kino bez-akcji. Ale konsekwentne nagrywanie tych typowych wątków płytkiego kina sensacyjnego (zakochana agentka, gangsterskie porachunki. przypadkowy bohater) jest zakończone tak zabawnym zwrotem akcji i podsumowaniem, że w zasadzie nie mam pretensji za wcześniejsze dłużyzny. Rolę "nieobciążającej umysłowo rozrywki" ten film spełnia całkiem dobrze, i nawet w trakcie kilka razy można się pośmiać.
Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Turysta-2010-484295
Subskrybuj:
Posty (Atom)