niedziela, 20 lutego 2011

Treliński, Mariusz: Traviata

Poszedłem więc po raz pierwszy w życiu do opery. Zawsze myślałem, że to kompletnie nudne i nie dla mnie, ale myślałem to zaocznie, bez sprawdzenia. Pojawiła się okazja do sprawdzenia, więc skorzystałem. Refleksja więc będzie podwójna - pierwsza o tej Traviacie, którą widziałem, druga o operze w ogóle.


Traviata to porażka i padaka. Gołymi cyckami, jak się okazuje, nie da się załatwić wszystkiego. Reżyserski koncept uwspółcześnienia opowieści przez przeniesienie jej do modnego miejskiego klubu zawiódł na całej linii - pokazał tylko, że tekst w żaden sposób nie jest współczesny. Dyskurs się zmienił, inaczej się mówi o miłości i o śmierci, i rozważania nad nieuchronną śmiercią i miłością tragiczną w kontekście nocnej dyskoteki są rozważaniami jałowymi. Nie ma punktu styku. Bo niby gdzie - w mowie o cywilizacji śmierci? Miałem taką myśl, kiedy zobaczyłem jak w scenie otwierającej Violetta nocne szaleństwa klubowe rozpoczyna wychodząc z trumny, no ale to chyba jakieś żarty by były, taką dosłownością walić przez głowę i to jeszcze tak nietrzymającą się kupy.

I, na miłość boską, postać ojca, dla opowieści jednak kluczowa, w takiej kompozycji przecież kompletnie nie funkcjonuje. Skruszoną kurtyzanę mogły wzruszyć łzy ojca, pragnącego szczęścia swej córki. Twarda, zdecydowana, stanowcza była właścicielka nocnego lokalu w takim kontekście po prostu nie występuje, nie łączy się nijak.

Ta reżyseria nie tylko nie uwspółcześniła, ona jeszcze dobiła Traviatę i ostatecznie wykazała jej nieprzystawalność. Serdeczne gratulacje dla reżysera.

Dygresja:
w międzyczasie udało mi się podyskutować na ten temat z Karlo, która stoi na stanowisku, że należy jednak bardzo mocno zwracać uwagę na oryginalny tekst. W sensie - że dylematy moralne należy rozpatrywać w kontekście oryginału, i że należy próbować dopatrzeć się w tej reżyserskiej interpretacji tak wiele oryginału, jak tylko się uda. I to chyba jest główny punkt niezgody - bo moim zdaniem, jeśli reżyser decyduje się na radykalną zmianę kontekstu funkcjonowania postaci, to bierze na siebie odpowiedzialność za efekt, za to, czy konstrukcje w nowym otoczeniu nadal zagrają. I nie jest już dłużej moją, widza odpowiedzialnością domyślanie się, co powinienem wziąć z oryginału a na co patrzeć w danej realizacji.

A co do opery w ogóle to przede wszystkim, może mi ktoś podpowie, czy to była wina tej konkretnej scenografii, czy tak jest zawsze, że rozkład aktów do przerw liczony w minutach kształtuje się następująco:
A1 - 35:25
A2: 40:20
A3: 1h
?

Bo jeśli tak, to wesoła jazda. Zwłaszcza po pierwszej przerwie byłem zaskoczony nieefektywnością czasową tego rodzaju sztuki.
W każdym razie - podobało mi się umiarkowanie. Muzyka owszem, bardzo, śpiew nawet także, owszem, ale ten śpiew wymusza specyficzną skromność aktorskiej ekspresji - dla której to ekspresji zwykle chodzę do teatru. A wersji operowej mi tego brakuje. Niestety, śpiew wymusza także dość wolne tempo akcji, co, nie ukrywam, nudzi mnie niemożebnie. Także chyba będzie to doświadczenie jednorazowe, ta moja wizyta.

No cóż, przynajmniej będę mógł od teraz mówić, że mnie to nudzi, i że wiem dlaczego.


Technikalia: http://www.teatrwielki.pl/pl/repertuar/opera/kalendarium/la_traviata.html

7 komentarzy:

miasto-masa-maszyna pisze...

A co do opery w ogóle to przede wszystkim, może mi ktoś podpowie, czy to była wina tej konkretnej scenografii, czy tak jest zawsze, że rozkład aktów do przerw liczony w minutach kształtuje się następująco

Nie no, przerwy muszą być. Przecież trzeba na siku skoczyć (kolejka), potem swoje odstać w kolejce po szampana i kanapkę z kawiorem, potem jeszcze zdążyć pokonwersować.

Ilość aktów i ich długość to już zależy od konkretnej opery (u Wagnera masz czasami akty po 1.5h jak się dyrygentowi nie spieszy) więc proporcje wypadają różnie. Ale raczej ze wskazaniem na to co widziałeś (tzn. Wagner to raczej dewiacja, Verdi - norma).

Anonimowy pisze...

Mimo wszystko nie zrażałabym się na Twoim miejscu po pierwszej 'nudzie'. Polecam "Damę Pikową" i "Oniegina".
Pozdrawiam, Ania.

donwito.net pisze...

Nie no, to ja jednak pasuję. Chyba teatr ze swoją zwykle jedną piętnastominutowa przerwą, w trakcie której konwersacja jest może skromna, ale za to po dwóch godzinach całości można iść na piwo i tam konwersować do woli, podoba mi się bardziej.

miasto-masa-maszyna pisze...

Ja, jeśli chodzi o warszawską operę, to polecałbym przede wszystkim "Madamę Butterfly" Trelińskiego - współczesna estetyka, ale bez uwspółcześniania czasu akcji. Chyba najlepsza scenograficznie inscenizacja opery jaką w życiu widziałem.

Tylko czy to jeszcze czasami wznawiają…?

Anonimowy pisze...

Ot choćby w przyszły piątek o 19:00 :)

donwito.net pisze...

głupia sprawa, akurat mam umówione spotkanie na tę godzinę... ;>

donwito.net pisze...

Odgrzebuję, gdyż Madame Butterfly wznowili w tym sezonie i idę 6 lutego.