Wuj kpi z Pawlika. Niby taki uczony, w gimnazjum w Białymstoku się kształcił, a zwyczajny głupek. Jak nie wykorzystać sposobności, gdy sama się nadarza?
W Wólce Wygonowskiej zaczęli tworzyć listy na "zapomogę dziecinną". Amerykańskie organizacje humanitarne chcą pomóc najbiedniejszym i najsłabszym w zrujnowanym wojną kraju. Będą dożywiać dzieci. Wioskowe władze zamiast biednych maluchów zapisują jednak w pierwszej kolejności co cwańszych dorosłych. Proponują Pawłowi; wszyscy jego rówieśnicy się zapisali. Ten stanowczo odmawia. "W wieku 19 lat nie wypada być dzieckiem. Niech z tego dobrodziejstwa lepiej skorzysta dziecko" - mówi, wywołując drwiące uśmiechy.
Gdy amerykańska pomoc przyjeżdża do Wólki, chłopak obserwuje jak "rozpływają się" puszki mleka czy worki z mąką. "Każdy stara się wykombinować coś sobie tak, że w rezultacie do najbiedniejszego dziecka dociera bardzo mała ilość produktów" - zapisuje w pamiętniku.
*
Kto jest cwany, ma łatwiej. To nic nowego. Tacy zawsze potrafią wiele załatwić. A kiedy wokół panuje prawo silniejszego, mają używanie.
Syn gospodarza z Rzepis wspomina opowieści ojca, jak stał się posiadaczem sześciu hektarów pola. Przed wojną pomagał pewnemu bezdzietnemu gospodarzowi i teraz ten nie wrócił z bieżeństwa. Chce przejąć jego ziemię, ale potrzebuje dokumentu, że właściciel przekazał mu te grunta jeszcze za cara. Odnajduje dawnego starostę, ten za niedużą opłatą stawia przedwojenną pieczątkę na sfałszowanej umowie. Tę ziemię ktoś już obrabia, ojciec występuje więc do sądu i wygrywa sprawę.
[s. 279-280]
sobota, 18 lutego 2017
Aneta Prymaka-Oniszk: Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy
Książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie, chyba najbardziej jej początkowe rozdziały - o zbiorowej psychozie ogarniającej ludzi, o psychicznym przymusie ucieczki przed nieznanym wrogiem. Choć, nie ukrywam, w kontekście ciągłej dyskusji okołoimigranckiej, także i rozdziały o przyjmowaniu bieżeńców w różnych częściach Rosji zapadają w pamięć. No, ale nie zapisałem nic na czas, moja strata - gwiazdą wpisu będzie cytat, też zadziwiająco aktualny:
Leniwe kino
Zaliczyliśmy ostatnio dwa bardzo dobre filmy, które łączy z pewnością jedno: reżyserom się nie spieszyło.
Widać to w ujęciach, w scenach, które można by spokojnie wyciąć lub skrócić o 2/3 bez straty dla fabuły i dla rozwoju akcji, w dialogach, które są bardziej stosunkiem przerywanym niż wartką rozmową, w doborze bohaterów, którzy ewidentnie nie spieszą się z wyrażaniem myśli. I w ogóle się w życiu nie spieszą.
W Pattersonie Jima Jarmuscha ta powolność doskonale podbudowuje to, co dla mnie było najbardziej uderzające w całym filmie - atmosferę tęsknoty za Ameryką lat 50., za spokojnym mieszczańskim życiem, za porządkiem i harmonią, które pozwalały kierowcy miejskiego autobusu utrzymać rodzinę, wyjść na codzienne piwo, w skrócie - wiedzieć w miarę dokładnie, co go czeka dziś, jutro, za miesiąc, za rok.
W zajawkach czytałem, że chodziło o to, że życie jest poezją i można znaleźć poetyckie piękno w każdej drobnej czynności każdego dnia. Może. Może Patterson to swój własny bliźniak, jest ich dwóch: kierowca autobusu i dojrzewający powoli poeta. Może ta powolność, cisza, spokój, to haiku - mniej znaczy więcej.
Ale dla mnie jednak najważniejszy jest tu hymn pochwalny dla stabilności, spokoju, bezpieczeństwa. Dla świata, w którym największe dramaty dzieją się gdzie indziej, u kogo innego. W którym najlepszym żartem jest to, że autobus przecież mógł eksplodować. He he, jasne, mógł.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt5247022/?ref_=fn_al_tt_5
W Toni Erdmann Maren Ede niespieszność niestety czasem zmienia się w dłużyzny, które trudno mi wyjaśnić - o ile jeszcze, gdy niespieszny jest Winfried/Toni, to tworzy spójny obraz starszego pana - o tyle np. długie ujęcia podróży samochodem niezbyt umiem uzasadnić. Ale, szczęśliwie, poza wyzwaniem dla kręgosłupa nie stanowią one problemu. Trzygodzinny film i tak nie pozwala się znudzić. Bardzo ciekawie zbudowane tło: traktowana nieco jak współczesna kolonia Rumunia, aspirujący do europejskości Bukareszt (na zakupy w którego największej galerii handlowej nikogo jednak nie stać) i prowincja zatrzymana w rozwoju wkrótce po elektryfikacji wsi. Jedyna kultura, jaka ma się dobrze i może rozwijać na takim gruncie, to kultura korporacyjna. I w niej główna bohaterka, którą poznajemy dość dobrze, nie na tyle dobrze jednak aby do końca zrozumieć, czy ona naprawdę wierzy w to, co robi? Nie widzi innej drogi? Uważa, że to najlepsze, co może mieć ze świata, z życia? Czy to zadowolenie, pewność siebie, czy obojętna rezygnacja?
Do tego świata próbuje wejść jej ojciec, który ma wątpliwości, ale przecież sam do końca nie wie - bo nie zna takich realiów w ogóle. Próbuje pomóc (choć chyba nie jest pewien, czy ta pomoc jest potrzebna), ale w jedyny znany sobie sposób: żartem. Czasem topornym, czasem bezczelnym, czasem bezradnym.
Ciekawe, jak ta dwójka na siebie wpływa i co ostatecznie może z tego wyniknąć. Nie ukrywam, wynika mniej niż oczekiwałem - czekałem na jakąś spektakularną przemianę Ines, a dostałem jedynie wskazówkę, sugestię, że ostatecznie coś w niej drgnęło, że może nie zmieni się radykalnie, ale przynajmniej sama siebie lepiej zrozumie. Być może to i tak dużo.
Warto zwrócić uwagę także na drugoplanową Ancę - rozbawiła mnie jej gorliwość młodego korporacyjnego szczura, ale Karolina zwróciła uwagę, że to chyba coś innego: ona wchodzi w ten świat z pełną akceptacją, bez żadnej wątpliwości co do jego zasad; choć jest może nieco wylękniona, po prostu przyjmuje, że tak ma być. Trzeba biec za nieznajomym facetem przez miasto? OK. Trzeba się rozebrać do gaci, bo to team-building? OK. Taka firma, jak chcę tu być to robię to, kropka. Piękne, jak świeżo sformatowany dysk.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt4048272/?ref_=fn_al_tt_1
Widać to w ujęciach, w scenach, które można by spokojnie wyciąć lub skrócić o 2/3 bez straty dla fabuły i dla rozwoju akcji, w dialogach, które są bardziej stosunkiem przerywanym niż wartką rozmową, w doborze bohaterów, którzy ewidentnie nie spieszą się z wyrażaniem myśli. I w ogóle się w życiu nie spieszą.
W Pattersonie Jima Jarmuscha ta powolność doskonale podbudowuje to, co dla mnie było najbardziej uderzające w całym filmie - atmosferę tęsknoty za Ameryką lat 50., za spokojnym mieszczańskim życiem, za porządkiem i harmonią, które pozwalały kierowcy miejskiego autobusu utrzymać rodzinę, wyjść na codzienne piwo, w skrócie - wiedzieć w miarę dokładnie, co go czeka dziś, jutro, za miesiąc, za rok.
W zajawkach czytałem, że chodziło o to, że życie jest poezją i można znaleźć poetyckie piękno w każdej drobnej czynności każdego dnia. Może. Może Patterson to swój własny bliźniak, jest ich dwóch: kierowca autobusu i dojrzewający powoli poeta. Może ta powolność, cisza, spokój, to haiku - mniej znaczy więcej.
Ale dla mnie jednak najważniejszy jest tu hymn pochwalny dla stabilności, spokoju, bezpieczeństwa. Dla świata, w którym największe dramaty dzieją się gdzie indziej, u kogo innego. W którym najlepszym żartem jest to, że autobus przecież mógł eksplodować. He he, jasne, mógł.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt5247022/?ref_=fn_al_tt_5
W Toni Erdmann Maren Ede niespieszność niestety czasem zmienia się w dłużyzny, które trudno mi wyjaśnić - o ile jeszcze, gdy niespieszny jest Winfried/Toni, to tworzy spójny obraz starszego pana - o tyle np. długie ujęcia podróży samochodem niezbyt umiem uzasadnić. Ale, szczęśliwie, poza wyzwaniem dla kręgosłupa nie stanowią one problemu. Trzygodzinny film i tak nie pozwala się znudzić. Bardzo ciekawie zbudowane tło: traktowana nieco jak współczesna kolonia Rumunia, aspirujący do europejskości Bukareszt (na zakupy w którego największej galerii handlowej nikogo jednak nie stać) i prowincja zatrzymana w rozwoju wkrótce po elektryfikacji wsi. Jedyna kultura, jaka ma się dobrze i może rozwijać na takim gruncie, to kultura korporacyjna. I w niej główna bohaterka, którą poznajemy dość dobrze, nie na tyle dobrze jednak aby do końca zrozumieć, czy ona naprawdę wierzy w to, co robi? Nie widzi innej drogi? Uważa, że to najlepsze, co może mieć ze świata, z życia? Czy to zadowolenie, pewność siebie, czy obojętna rezygnacja?
Do tego świata próbuje wejść jej ojciec, który ma wątpliwości, ale przecież sam do końca nie wie - bo nie zna takich realiów w ogóle. Próbuje pomóc (choć chyba nie jest pewien, czy ta pomoc jest potrzebna), ale w jedyny znany sobie sposób: żartem. Czasem topornym, czasem bezczelnym, czasem bezradnym.
Ciekawe, jak ta dwójka na siebie wpływa i co ostatecznie może z tego wyniknąć. Nie ukrywam, wynika mniej niż oczekiwałem - czekałem na jakąś spektakularną przemianę Ines, a dostałem jedynie wskazówkę, sugestię, że ostatecznie coś w niej drgnęło, że może nie zmieni się radykalnie, ale przynajmniej sama siebie lepiej zrozumie. Być może to i tak dużo.
Warto zwrócić uwagę także na drugoplanową Ancę - rozbawiła mnie jej gorliwość młodego korporacyjnego szczura, ale Karolina zwróciła uwagę, że to chyba coś innego: ona wchodzi w ten świat z pełną akceptacją, bez żadnej wątpliwości co do jego zasad; choć jest może nieco wylękniona, po prostu przyjmuje, że tak ma być. Trzeba biec za nieznajomym facetem przez miasto? OK. Trzeba się rozebrać do gaci, bo to team-building? OK. Taka firma, jak chcę tu być to robię to, kropka. Piękne, jak świeżo sformatowany dysk.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt4048272/?ref_=fn_al_tt_1
Czarodziejski flet, czyli kreskówka dla dorosłych
Wybraliśmy się z Żoną na Czarodziejski flet. Ja się nieco gubię w technikaliach - kto powinien być uhonorowany jako autor w tytule wpisu: no, Mozart, to wiadomo; dwójka reżyserów: Suzanne Andrade i Barrie Kosky; czy odpowiedzialny za animacje Paul Barritt? Może najbardziej ten ostatni, bo to właśnie animacje naprawdę robią tutaj robotę.
Zgodziliśmy się, że nie chcielibyśmy, aby wszystkie opery były takie, ale od czasu do czasu, jeśli tematyka pasuje... a w tej pasuje jak rzadko. Z dość durnej w sumie historii, animacje wyciągają niesamowity potencjał komediowy. Co więcej - dają nawet radę uwspółcześnić boleśnie anachroniczne libretto; no, może jeśli nie aż uwspółcześnić, to przynajmniej odwrócić od niego uwagę, uogólnić opowieść tak, że jako całość zaczyna się bronić.
Supcio.
Zastanawialiśmy się potem, czy supcio dla wszystkich - dla mnie tak, a dla dzieci? I doszliśmy do wniosku, że dzieci to by się jednak mogły nieco bać. Ta pajęczyca, o rany!
Co do muzyki natomiast, to ten duet jeszcze z tydzień za mną chodził:
tu Papageno i Papagena się ze sobą o te dzieci jakby przekomarzają, spierają z większą energią; w warszawskiej wersji jest trochę innaczej - tak jakby dorzucali kolejne dzieci do wyliczanki, co jest nawet zabawniejsze. Tak czy inaczej: Pa-pa-pa-pa-pa-pa-geno!
Technikalia: http://teatrwielki.pl/repertuar/kalendarium/2016-2017/czarodziejski-flet/
Zgodziliśmy się, że nie chcielibyśmy, aby wszystkie opery były takie, ale od czasu do czasu, jeśli tematyka pasuje... a w tej pasuje jak rzadko. Z dość durnej w sumie historii, animacje wyciągają niesamowity potencjał komediowy. Co więcej - dają nawet radę uwspółcześnić boleśnie anachroniczne libretto; no, może jeśli nie aż uwspółcześnić, to przynajmniej odwrócić od niego uwagę, uogólnić opowieść tak, że jako całość zaczyna się bronić.
Supcio.
Zastanawialiśmy się potem, czy supcio dla wszystkich - dla mnie tak, a dla dzieci? I doszliśmy do wniosku, że dzieci to by się jednak mogły nieco bać. Ta pajęczyca, o rany!
Co do muzyki natomiast, to ten duet jeszcze z tydzień za mną chodził:
tu Papageno i Papagena się ze sobą o te dzieci jakby przekomarzają, spierają z większą energią; w warszawskiej wersji jest trochę innaczej - tak jakby dorzucali kolejne dzieci do wyliczanki, co jest nawet zabawniejsze. Tak czy inaczej: Pa-pa-pa-pa-pa-pa-geno!
Technikalia: http://teatrwielki.pl/repertuar/kalendarium/2016-2017/czarodziejski-flet/
Varga, Krzysztof: Langosz w jurcie
W trakcie wakacji znowu wpadliśmy na chwilę na Węgry1 i znowu się zachwyciłem. Tym razem założyliśmy bazę w Nagyatád - trochę na uboczu turystycznych szlaków. Kemping wyglądał, jakby lata prosperity miał za sobą; nie, że jakościowo - było czysto, elegancko. Ale - przygotowany na 100+ kamperów - zajęty był może w 10%. W tym samym czasie w Chorwacji mieliśmy kłopot ze znalezieniem wolnego miejsca na kilku kolejnych polach namiotowych. Zwiedziliśmy Pecz, kilka wsi w regionie winiarskim Villány-Siklósi (te rzędy piwniczek pozamykanych na głucho...), trochę się pobyczyliśmy na skromnym kąpielisku w Nagyatád i śmignęliśmy lokalnymi, bocznymi drogami do Sopronu. Drogami, po których było widać, że kilka(naście?) lat temu zbudowano im konkurencję w postaci autostrad - z zamkniętymi gospodami, zrujnowanymi stacjami benzynowymi, wystawami ogrodowych krasnali, których nikt już nie sprzedaje, ale też nikomu nie chciało się ich sprzątnąć.
Sam Sopron to piękne miasteczko i turystyczna atrakcja, ale my znów założyliśmy bazę w mniejszej dziurze - Sopron-Balf. A tam tradycyjne nic: przydrożne stragany, centrum finansowe w postaci bankomatu i banku zamykanego o 16:00, z 3 knajp czynna jedna, a zapowiadane kąpielisko termalne okazało się sanatorium wyjętym żywcem z Polski lat 80. Tak to wyglądało, jak mając 5 lat jeździłem z rodzicami do podobnego ośrodka w Muszynie (Metalowiec, o ile dobrze pamiętam) - tylko napisy węgierskie.
Posnuliśmy się więc po madziarskich dziurach i kiedy wróciliśmy, domykająca trylogię węgierską ksiązka Vargi wydawała mi się również idealnym dopełnieniem wakacji.
Niestety, rozczarowałem się nieco. Czegoś mi w Langoszu... brakuje. Jakby podano mi ten placek bez śmietany i sera. Jakbym towarzyszył autorowi w podróży, ale nie wiedział po co ja właściwie jadę, co to jest, co powinienem zauważyć, zapamiętać, z czym mam wrócić.
Pojechaliśmy tu, było pusto, nic nie było, zapowiadanej gospody nie było, zawróciliśmy; pojechaliśmy tam, było pusto, nic nie było, była gospoda, zjedliśmy, pojechaliśmy dalej... - albo czasem coś było, o czym mam jakąś historyjkę albo osobistą refleksję, albo z czego się nieco pośmialiśmy lub na co się skrzywiliśmy. No, nie mogę się zachwycić tym schematem. Miło się czyta, fakt, bo i ja jeździłem i widziałem, że nic nie ma, i jadłem, a czasami nie jadłem, bo gospoda była zamknięta. Ale miło się czyta po zachwycie2 z jakim wręcz pożarłem Gulasz... i Czardasza... to nie jest komplement.
To, co było fascynującą podróżą dla mnie i co - w wersji dłuższej i bardziej rozbudowanej - było na pewno fascunującą podróżą dla Vargi, okazało się nie do końca przekładalne na papier. W Gulaszu z turula i Czardaszu z mangalicą było coś więcej: może Historia (ta właśnie przez wielkie H), może coś innego, ale uniwersalnego, zmieniającego opowiadanie w Opowieść. Langosz..., mam wrażenie, nie wchodzi ponad poziom anegdoty.
Być może należało mieć tę książkę ze sobą w trakcie wakacji, jeździć śladem Vargi, czytać Langosza... jak przewodnik. Być może.
1. Telegraficzne podsumowanie tej części wakacji: http://witoldwoicki.blogspot.com/2016/08/starym-pezotem-mkniemy-przez-swiat.html
Foteczki: https://goo.gl/photos/KDvVGRmGPxr9WVcK6
2. O Gulaszu... wspomniałem (http://witoldwoicki.blogspot.com/2010/10/varga-krzysztof-gulasz-z-turula.html), o Czardaszu... tylko miałem (http://witoldwoicki.blogspot.com/2014/08/mangalica-tour-2014.html), ale zachwyt był!
Sam Sopron to piękne miasteczko i turystyczna atrakcja, ale my znów założyliśmy bazę w mniejszej dziurze - Sopron-Balf. A tam tradycyjne nic: przydrożne stragany, centrum finansowe w postaci bankomatu i banku zamykanego o 16:00, z 3 knajp czynna jedna, a zapowiadane kąpielisko termalne okazało się sanatorium wyjętym żywcem z Polski lat 80. Tak to wyglądało, jak mając 5 lat jeździłem z rodzicami do podobnego ośrodka w Muszynie (Metalowiec, o ile dobrze pamiętam) - tylko napisy węgierskie.
Posnuliśmy się więc po madziarskich dziurach i kiedy wróciliśmy, domykająca trylogię węgierską ksiązka Vargi wydawała mi się również idealnym dopełnieniem wakacji.
Niestety, rozczarowałem się nieco. Czegoś mi w Langoszu... brakuje. Jakby podano mi ten placek bez śmietany i sera. Jakbym towarzyszył autorowi w podróży, ale nie wiedział po co ja właściwie jadę, co to jest, co powinienem zauważyć, zapamiętać, z czym mam wrócić.
Prawie w każdej wsi stały tablice z napisem "Mięso na sprzedaż", "Prosiak na sprzedaż", "Słonina na sprzedaż", można było zaopatrzyć się w zapasy wieprzowiny na całe życie, a przy niektórych obejściach widniały też oczywiście napisy, że cały dom jest na sprzedaż, choć któż by chciał tu kupić dom?
[s. 91]
Pojechaliśmy tu, było pusto, nic nie było, zapowiadanej gospody nie było, zawróciliśmy; pojechaliśmy tam, było pusto, nic nie było, była gospoda, zjedliśmy, pojechaliśmy dalej... - albo czasem coś było, o czym mam jakąś historyjkę albo osobistą refleksję, albo z czego się nieco pośmialiśmy lub na co się skrzywiliśmy. No, nie mogę się zachwycić tym schematem. Miło się czyta, fakt, bo i ja jeździłem i widziałem, że nic nie ma, i jadłem, a czasami nie jadłem, bo gospoda była zamknięta. Ale miło się czyta po zachwycie2 z jakim wręcz pożarłem Gulasz... i Czardasza... to nie jest komplement.
To, co było fascynującą podróżą dla mnie i co - w wersji dłuższej i bardziej rozbudowanej - było na pewno fascunującą podróżą dla Vargi, okazało się nie do końca przekładalne na papier. W Gulaszu z turula i Czardaszu z mangalicą było coś więcej: może Historia (ta właśnie przez wielkie H), może coś innego, ale uniwersalnego, zmieniającego opowiadanie w Opowieść. Langosz..., mam wrażenie, nie wchodzi ponad poziom anegdoty.
Być może należało mieć tę książkę ze sobą w trakcie wakacji, jeździć śladem Vargi, czytać Langosza... jak przewodnik. Być może.
1. Telegraficzne podsumowanie tej części wakacji: http://witoldwoicki.blogspot.com/2016/08/starym-pezotem-mkniemy-przez-swiat.html
Foteczki: https://goo.gl/photos/KDvVGRmGPxr9WVcK6
2. O Gulaszu... wspomniałem (http://witoldwoicki.blogspot.com/2010/10/varga-krzysztof-gulasz-z-turula.html), o Czardaszu... tylko miałem (http://witoldwoicki.blogspot.com/2014/08/mangalica-tour-2014.html), ale zachwyt był!
Subskrybuj:
Posty (Atom)