Właśnie wtedy zauważył, że rozpaczliwie żałuje tego swojego (Wiesz, wszystko we mnie zamiera, gdy pomyślę, że tego wieczora mogłem tam nie dotrzeć) szaleństwa. Dość było, myślał, jeszcze przez pół godziny siedzieć na tyłku, Bomczyk właśnie trzeci raz brał po pięćdziesiątce, dość było się nie śpieszyć, sama mówiła, że tylko na pięć minut, że tylko do znajomych, dość było się minąć, niechby komuś innemu tak się poszczęściło, a ja dziś byłbym sobą, a nie kimś, żyłbym własnym życiem, zaliczałbym baby na prawo i lewo, podrywał młode kózki, takie jak ta, wiosny przynosiłyby drżenie, jak dwadzieścia lat temu, i nie stawałbym się potencjalnym patentowanym impotentem. To ostatnie wyrażenie, nawet jeśli nie nadzwyczaj wyszukane, brało się z jego upodobania do wszelkich ozdobników fonetycznych. Bo nawet sam na sam z własnymi potokami i monologami Artur Pepa nie przestawał być zawodowym literatem.
[s. 93-94]
Brzmi znajomo. Poza tym byciem zawodowym literatem. Brzmi nie tylko znajomo, brzmi ładnie i znajomo. Brzmi jak sympatyczna opowieść dobrego kumpla - tak się to czyta, jakby mi ktoś, kogo znam i lubię, i kto umie dobrze opowiadać, i kogo lubię słuchać, opowiadał o życiu. I, niestety, mniej-więcej tyleż samo jest w tym wartości. Piękna to jest historia, ale trochę o wszystkim i o niczym. O zagubieniu i odnalezieniu miłości. O niefortunnej fascynacji krajem skazanym chyba na pogrążenie w mętności, niejasności i lokalności (w takim sensie, że kto się tam nie urodził, nigdy do końca nie zrozumie). O tym kraju trochę. O młodości.
Najbardziej chyba o zagubieniu i odnalezieniu, w szerokim rozumieniu - tak jak szerokie są zwykle horyzonty przyjacielskiej, lekko podpitej pogawędki.
Można po lekturze pomyśleć sobie, że momenty zagubienia i odnalezienia są życiowo przełomowe, można sobie chwilę porozmyślać o tym, co jest naprawdę ważne, o wiośnie, o przygodzie, o podróży, o przyjaźni, o miłości, o wolności.
Ale, tak jak po wieczornej, przyjacielskiej, lekko podpitej pogawędce, zwykle rano nie zostaje w pamięci żaden konkret, może kilka wiekopomnych cytatów, tak z tą książką jest podobnie. To jeszcze jeden na koniec:
Dopiero w trzydziestym siódmym roku życia Artur Pepa poczuł, że ma serce. Wszystko zaczęło się od przebudzeń w środku nocy, kiedy niespodziewanie lądował sam na sam z gęstą, czarną pustką, na wpół zanurzony w poszarpanych resztkach snów. Druga połowa była w pełni świadoma swego zaczepienia w tu-i-teraz, ale to nie przynosiło ulgi. Sam dla siebie postanowił przyjąć, że to przez alkohol. I rzeczywiście, przeklęta tachykardia natychmiast dawała się we znaki po szczególnie intensywnych balach i jam-sessions ze stawaniem na głowie i przemieszczaniem otchłani. Dość było porządnie wystartować po południu (dwa razy po sto, sok pomidorowy, cokolwiek), osiągnąć pełną prędkość wieczorem (moonlight and vodka, take me away) i wreszcie ostatecznie utknąć na pierwszej lepszej imprezie aż do świtu, z rozpędu dopijając resztki ze wszystkich butelek i rozgrzebując wszystkie paczki papierosów (kto leci do nocnego, ja?) - tak, dość było kolejny raz przejść przez te wszystkie nocne etapy, a następnego dnia z pewnością i nieodmiennie to powracało. Ktoś widział, jak pewnego razu Pepa zemdlał w kawiarni, jak papieros wpadł do filiżanki kawy, jak stołek - metalowa nóżka na śliskiej podłodze - ze zgrzytem odjechał w bok. On sam tego nie widział, zapadł się na kilka minut w samotność i izolację, na dno jednolitego, mętnego migotania i monotonnego dzwonienia (czyżby tam miało być tak samo, myślał potem, tylko mętne migotanie i monotonne dzwonienie?). Tak, wtedy to stało się jasne, jak pot, który go oblał, gdy tylko trochę mu przeszło.
Szczerze mówiąc, wypadek w kawiarni nie był pierwszy. Doszło już do tego, że Artur Pepa zaczynał przywykać i nawet lubić te stany - z tym samym oddaniem, z jakim rzucał się naprzeciw oszałamiającemu splotowi emocji przy przejściach ze stanu trzeźwości do upojenia. Coś jednak było w tym nagłym szaleństwie rozrywającego się serca, w jego drżącym podskakiwaniu gdzieś do gardła, w tej żelaznej dłoni, która nie bez zręczności łowcy ptaków lubiła go ścisnąć i nie puszczać. "Dobrze, że stało się właśnie tak - czasem przekonywał sam siebie. - Teraz przynajmniej wiem, co mi przypadło. Nagłe zatrzymanie akcji serca to w sumie nie najgorszy wariant, mogło być coś znacznie bardziej powolnego i wyniszczającego". Po czym przeglądał w pamięci niektóre inne warianty: rozrastanie się w ciele jakichś amebokształtnych, nieforemnych tworów, metamorfozy braku odporności, przerażający i poniżający zanik mięśni czy nieubłagane opadanie w wegetacyjną przepaść Alzheimera - nie, zdecydowanie wylosował tę lepszą możliwość. Choć niekiedy, odczuwając pośród nocy, gdzieś między drugą i czwartą, nieubłagany powrót arytmii, mimo wszystko się bał. Bał się, że jego serce któregoś razu nie wytrzyma i pęknie - i nie dlatego, że mogłoby nie wytrzymać i pęknąć, ale ze strachu, że może nie wytrzymać i pęknąć. Innymi słowy, bał się bać.
[s. 80-82]
Aha - nota na okładce mówi, że książka prezentuje "charakterystyczną dla Andruchowycza karnawałową logikę". No... nie do końca. Trochę, ale w wersji bardzo soft. Czytałem wcześniej Perwersję i nic o niej nie napisałem, bo nic nie zrozumiałem. Znaczy się, zrozumiałem na poziomie wyrazu i zdania, ale już na poziomie akapitu mi się to łączyło średnio, a na poziomie rozdziału w ogóle. A między rozdziałami kompletna sieczka. Oczywiście szacun za taką żonglerkę narracjami i stylami, ale jak dla mnie Perwersja to była zbytnia perwersja, to której zrozumienia potrzebowałbym tłumacza z polskiego na bardziej polski. A tu nie potrzebowałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz