piątek, 30 grudnia 2011

Nicolas Winding Refn: Drive

Fistaszki napisała na fejsiuniu, że mogłaby zrobić prawo jazdy tylko po to, żeby móc jeździć samochodem i słuchać ścieżki do filmu Drive. Chwilę później zupełnie niezależnie Ania stwierdziła, że ostatnio słucha właśnie ścieżki z Drive, i sama jest zaskoczona, bo to kompletnie nie w jej stylu muzyka. W związku z czym postanowiłem sprawdzić.

Muzyka faktycznie daje radę, zwłaszcza Nightcall:
http://www.youtube.com/watch?v=MV_3Dpw-BRY

I film w sumie też spoko. Fabuła prosta jak konstrukcja cepa, głębia psychologiczna postaci porównywalna z głębią tych kanałów, po których w filmie sobie jeżdżą dla rozrywki, ale nie o to chodzi. Tylko o lata 80. Najwcześniejsze wspomnienia: Miami Vice w latach przedszkolnych lub wczesnoszkolnych. Później GTA: Vice City, moja ulubiona część z GTA. I teraz ten film, który od czołówki: różowych, plastikowych napisów tytułowych na tle nocnego miasta, przez samochody aż po muzykę w całości odtwarza tamten świat.
Bardzo przyjemne półtorej godziny, nawet jeśli nieszczególnie wymagające intelektualnie.


Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt0780504/
(przestaję linkować do filmwebu, tak mnie te ich reklamy wkurwiają)

Canavan, Trudi: Szepty dzieci mgły

No i dupa. Jakiś czas temu utonąłem w powieściach Canavan - łyknąłem wszystkie 4 książki z serii Czarnego Maga, całą trylogię Ery Pięciorga, do tego pierwszy tom z Trylogii Zdrajcy, no i generalnie było OK. Wciągające, szybko się czytało.
Niestety krótsze formy boleśnie obnażają niedostatki warsztatowe - te opowiadanka są pisane trochę jak szkolne, naiwny język, konstrukcje fabularne tak płytkie, że nijak nie szło się dać pochłonąć. Kiedy dać tej autorce tak z 500-600 stron, a najlepiej 3x500 stron na rozpędzenie się z historią, to jest super. Ale na 20 stronach nie potrafi zbudować niczego sensownego.

czwartek, 29 grudnia 2011

Fisz Emade: Zwierzę bez nogi

Nie do końca czuję się kompetentny aby komentować muzykę, którą sami twórcy określają jako: "swoisty hołd oddany klasyce Hip Hopu"[1]. Obawiam się, że za mało do tego znam klasykę hip hopu. Ale mogę sobie pozwolić na komentarz do tekstów.

Kiedy jakiś czas temu pojawił się oficjalny klip do tytułowej piosenki:


ja byłem zachwycony, a niektórzy moi kumple narzekali, że trochę taki bezczelny ripoff z Beastie Boys. Broniłem, zwracając uwagę, że to jest działanie celowe - mrugnięcie okiem do słuchacza (widza) z okazji dziesięciolecia działalności. Trochę stylizowanie się na weteranów polskiego hh, trochę nawiązywanie do innych weteranów i klasyków.

Sam koncept nadal rozumiem i wydaje mi się spoko, ale tego odwoływania się i nawiązywania w tekstach na płycie miałem przesyt. Zwłaszcza, że (poza inspiracjami zewnętrznymi, jak "zbliżysz się to porachuję kości"), to jednak zwykle są cytaty wewnętrzne, z wcześniejszych płyt F&E. Te same frazy, zwroty, poddane recyklingowi i wykorzystane w kolejnych piosenkach. W takiej ilości, która jest nie tylko zauważalna - ale wręcz irytująca[3].

Także generalnie spoko, bardzo fajnie i słucha się miło (np. muzycznie Dziecko we mgle czy Gołąb nawigator są super), tylko że trochę tak, jakby słuchało się bez przerwy którejś z poprzednich płyt, Wielkiego ciężkiego słonia, Piątku 13 czy Heavi Metalu.


I szkoda trochę, że koncept Pana Kraba i Pana Rekina z filmików zapowiadających płytę[2] nie został póki co w żaden sposób rozwinięty. Lubię Pana Kraba.

--
[1] Cytat z oficjalnego jutuba.
[2] Do zobaczenia na majspejsie.
[3] Chyba tylko Tak to robimy, choć też przywołuje jakieś mgliste skojarzenia z płytą F3 a może nawet bardziej z koncertówką Na rzywo w mózgu, robi na tyle duże wrażenie, że da się zapomnieć o tym uczuciu "ja to już gdzieś kiedyś słyszałem".

niedziela, 25 grudnia 2011

Mówi Warszawa

Nie mogę się zgodzić na określenie, że jest to "pierwsza wielogłosowa powieść o współczesnej Warszawie". Konkretnie, to uwiera mnie tu słowo "powieść". Rozumiem różne współczesne triki, przesunięcia w czasie i różne punkty widzenia, ale jednak jakiejś podstawowej spójności od powieści oczekuję. Bądź to spójności fabuły - której tu absolutnie nie ma, bądź to spójności bohatera (bohaterów) - i tej także brak, chyba że za wspólnego bohatera uznać tu Warszawę. Ale to akurat po lekturze zrobić trudno, bo pomijając już oczywistą niejednolitość tego "bohatera" podczas porównywania tekstów osadzonych w początku XX wieku i w mieście współczesnym, to nawet te z Warszawy współczesnej pokazują tak odmienne oblicza[1] tego miasta, że o jednym bohaterze nie może być mowy. (Zresztą, tak na marginesie, niektóre z tekstów wyglądają trochę tak, jakby ta Warszawa została tam dopisana na zamówienie. Gdyby akurat powstawał tom o Gdańsku, to akcja byłaby w Gdańsku). Dlatego będę się jednak upierał przy określeniu, że jest to tom opowiadań o Warszawie. Tom opowiadań, nie powieść.

Tom opowiadań bardzo nierównych. Czasami zaskakująco dobrych, jak Tamta Wilcza Moniki Rakusy (zaskakująco, bo nagle: WTF is Monika Rakusa?), dobrych z lekkimi zastrzeżeniami, jak Przekątna Moniki Powalisz (lekko zalatuje harlekinową tandetką, ale generalnie raczej wzrusza niż bawi), po-prostu-rewelka-i-nie-mam-pytań, jak teksty Marka Kochana czy Antoniego Libery, czasami zaskakująco przeciętnych, jak Zły powraca Krzysztofa Vargi (czemu zaskakująco, to chyba nie wymaga komentarza), a czasami po prostu żenująco słabych, jak Zdradzeni o świcie Bohdana Sławińskiego.

Większość opowiadań to jednak teksty po prostu OK[2], na poziomie typu trzy gwiazdki na pięć, albo takiej knajpy, do której pójdziesz z dziewczyną, ale nie na pierwszej randce. Poza paroma perełkami nic specjalnego. Szkoda. Zastanawiam się, jak wyglądałaby prawdziwa pierwsza wielogłosowa powieść o Warszawie. Pewnie byłoby to przedsięwzięcie, którego nie dałoby się przeprowadzić na 21 osób, raczej na 5-6 może. Pewnie wymagałaby albo jakiegoś uspójnienia osi czasowej wydarzeń albo uzgodnienia wspólnych bohaterów. I może mogłaby stać się jakimś dobrym literackim przewodnikiem po mieście, bo mimo wyrysowanej na okładce mapki, podróżowanie i poznawanie Warszawy z ta książką jest raczej niemożliwe.

Ale generalnie czytało się miło, chyba 4 godziny i było po temacie, także weszlo gładko. Mikołajowi dziękuję ;)

---

[1] Wydaje mi się, że da się dostrzec jeden wspólny motyw: lekki trend narzekania na przyjezdnych, na zmiany, na ogólne schamienie miasta. Jeśli nie wypowiedziana wprost, to jakoś tam sygnalizowana jest w tych opowiadaniach tęsknota za Warszawą bardziej lokalną, dla swoich.

[2] Co trochę dziwi, bo jednak Jacek Dehnel wybrał rewelacyjny koncept, a jednak napisał po prostu OK. Sylwia Chutnik wybrała świetny temat i wymyśliła bohaterkę z krwi i kości, a jednak napisała po prostu OK. Tomasz Piątek postanowił się trochę zabawić i wyszło mu nawet zgrabnie, a jednak po prostu OK. W ogóle, zestaw nazwisk imponujący, a efekt po prostu OK. To może w sumie znaczyć, że ja po prostu marudzę. Może być, że mnie np. napadły zimowe nastroje, czego dowodem może być wybór cytatu:

Pomysł, żeby przesunąć ich przyjazd do Polski na kwiecień i spotkać się we trzech na dwudziestopięcioleciu święceń kapłańskich Witka, byłby dla Janusza zbyt dziwaczny, żeby go realizować, ale akurat po  raz pierwszy od czasu emigracji w osiemdziesiątym drugim, poczuł się w Niemczech nieswojo, prawie tak jak na samym początku. Nic nie mówił Eli, obawiając się, jak przyjmie tę jego chwilową słabość, ale nocami budził go nieokreślony niepokój, w biurze od dawna łykał po kryjomu jakieś tabletki na wzmocnienie, coś z magnezem na bazie żeń-szenia, a przede wszystkim uświadamiał sobie, że zabrnął, że sprawy, które nigdy nie wydawały mu się ważne - to, że nie ma dzieci ani, w gruncie rzeczy, przyjaciół - zaczynają stopniowo wyglądać inaczej niż do tej pory. Pięćdziesiąte urodziny zaskoczyły  go przed rokiem, przypomniały mu sny z dzieciństwa, że zasypia w ostatni dzień roku szkolnego a budzi się pierwszego września - to samo niedowierzanie, żal i panika, bo przegapił coś, na czym mu szczególnie zależało. Zareagował prawidłowo: jeszcze gorliwiej jeździł w weekendy na rowerze, co rano spędzał godzinę na siłowni i jadł na śniadanie biały ser z kiełkami [...]
Jerzy Sosnowski, Pamiątka, s. 106-107.

środa, 21 grudnia 2011

czwartek, 1 grudnia 2011

Xen Server - twardy reset maszyny wirtualnej z konsoli

#xe vm-list
#xe vm-reset-powerstate uuid=UUID force=true
 
--> jeśli The operation could not be performed because a domain
    still exists for the specified VM
   #list_domains
   #/opt/xensource/debug/destroy_domain -domid 15
   i znowu xe vm-reset-powerstate ... 
 
#xe vm-start uuid=UUID

piątek, 11 listopada 2011

Łona i Webber: Cztery i pół

No więc tak. Na początku był mega teledysk do mega kawałka To nic nie znaczy. Kawałka, który zapowiadał, że będzie nie gorzej niż 3 lata temu przy okazji EPki Insert, a może nawet tak dobrze jak 4 lata temu na albumie Absurd i nonsens*. Potem był kawałek Nie pytaj nas z równie dobrym wideo, który podtrzymał emocje. A potem był zakup płyty i kompletne rozczarowanie.

Nie no, jaja sobie robię, bo pisze to jakoś tak w miarę równo z komentarzem do słabej płyty KaCeZeta. Szczęśliwie i całkowicie zgodnie z przewidywaniami potem było już tylko lepiej. Płyta jest mistrzowska - tekstowo taki np. Kaloryfer; tekstowo i muzycznie Szkoda zachodu, którego refren wkręca się w głowę i nie chce wyleźć przez całe dni; czy choćby na poziomie drobnych sampli-smaczków, jak "na ciebie sznycel oczekuje" w Kończ tę rozmowę - po prostu cały album jest znakomity, spełnia oczekiwania, nie zostawia pytań, nic tylko słuchać.
Nie wiem czy jest tak dobrze jak na Absurd i nonsens. W sumie może jest nawet lepiej - tamta płyta sprawiała na mnie jakieś takie bardziej zaangażowane wrażenie. Chociaż też bez napinki, ale jednak: Hipermarket, Martwisz mnie, Czemu kiosk, Miej wątpliwość, Leksykon Brockhausa, Panie Mahmudzie... teraz jakby ciśnienie na poruszanie ważnych problemów społecznych jeszcze nieco zeszło. Jest nadal, bo przecież wspominałem przed chwilą Nie pytaj nas czy Szkoda zachodu, ale jednak raczej jest to na poziomie luźniejszej refleksji.

I może jedynie do bitów miałbym małą uwagę, że jakieś takie są... surowe, ale to może ja mam tylko takie wrażenie. A ja prosty chłopak jestem i lubię czasem bardziej melodyjna melodyjkę. Ale ale, może mi się tylko wydaje, bo w sumie słucha się spoko. Na ten przykład do marszu do pracy - rewelka.

Wideo nie wrzucam, bo wszystkie są do obejrzenia na jutubie, na kanale Dobrze Wiesz:
http://www.youtube.com/user/DobrzewieszTV

--

* starszych płyt nie znam, bo jestem ignorantem, ale nadrobię.

czwartek, 10 listopada 2011

Kucz/Kulka: Sleepwalk

Słuchałem jakiś czas temu lewym uchem radia, nieszczególnie uważnie, i coś usłyszałem, co mi się złożyło w "Gaba Kulka" + "nowa płyta". A jakiś czas później w knajpie usłyszałem to:



No i uznałem, że to musi być właśnie ta nowa płyta. I że jest zajebista, super, muszę mieć, chcętoteraznatychmiastjuż.

Teraz już wiem, że płytę Sleepwalk przegapiłem o dwa lata, co jest o tyle dziwne, że pamiętam nawet do dzisiaj Bako, który coś mi kiedyś o niej mówił albo gdzieś pisał; ale co, kiedy, gdzie - nie pamiętam.

Anyway (tak czy tak), Got a song jest chyba najbardziej wyrazistą piosenką na tej płycie i słusznie robi za singiel, ale na pewno nie jest jedyną piosenką godną uwagi. Taka chociażby swingująca Dead Yet czy Recurring, z konstrukcją wokalu (takim... hm... monumentalizującym narastaniem, nie wiem jak to ująć) kojarzącą mi się z cudownym głosem dawnej Annie Lennox to kolejne perełki. W ogóle cala płyta jest co najmniej bardzo dobra jeśli nie rewelacyjna. Może tylko kawałki akustyczne są nieco słabsze, w których brakuje głosu i tekstu Gaby, a niestety Kucz popłynął jakoś w smutnawe rytmy zamiast w coś bardziej energetycznego, przyciągającego ucho i zapadającego w pamięć. No ale, odrobina lenistwa nie zaszkodzi.

A za piosenkę Electric sheep to w ogóle ma ten duet ode mnie, miłośnika Philipa K. Dicka, bigupy.

A o żadnej nowej płycie nigdzie informacji nie widzę, musiałem coś źle usłyszeć. Głupie lewe ucho.

PS: http://www.myspace.com/kuczkulka

środa, 9 listopada 2011

KaCeZet & Fundamenty

No dobra. Dwa lata po - w większości naprawdę zajebistym - albumie KaCeZeta & Dreadsquadu, mamy kupę z muchą. Tylko że niespodziewanie kupą jest głównie warstwa wokalna.
Warstwę muzyczną cechuje prostota formy. Kompozycje są zgrabne, zaczepiają chwytliwymi ale nie tandetnymi melodiami.W nagraniach zostały wykorzystane głównie instrumenty akustyczne, co nadało brzmieniu kameralności. (fbk)
Tak - fajne, w większości spokojne, bujające rytmy, idealne na słuchawki albo do popołudniowego relaksu. Książka i ta płyta w tle. Możliwości jest wiele, ale puenta jest jedna: muzyka daje radę. natomiast wokal...? Nie wiem, może poprzednia płyta, bardziej dynamiczna, jakoś to maskowała, ale KaCeZet ma po prostu niesamowicie mniewkurwiający głos i intonację, od której scyzoryk mi się otwiera w kieszeni. I tekstowo -
Wielkim atutem tych prostych piosenek jest warstwa liryczna. KaCeZet pokazuje wielki styl, sypiąc z rękawa grami słownymi i błyskotliwymi porównaniami. Bez wysiłku bawi się akcentem, nadając polskiemu językowi unikalną melodykę. W zgrabny sposób opowiada o sprawach istotnych i trudnych, (Fundamentalnych) unikając jednocześnie wpadnięcia w pułapki patosu czy banału. (fbk)
No... nie. Moim zdaniem - znowu - pozbawiona patosu i banału to była poprzednia płyta, gdzie jakoś mrugnięcie okiem do słuchacza, troszkę prześmiewczy styl, pozwalały poruszyć także tematy ważne. Tu jak ma być poruszony temat ważny to bum, kawa na ławę, prosto z mostu, miłość pieprzy rację, ład i chaos tworzą harmonię dlatego tak mnie ciągnie do niej, ja tak jak ty kocham swoje miasto, a jeśli bardziej enigmatycznie, to trochę bełkotliwie: nie chcę bać się życia, ono pojawić się chce, w mym życiu życie zgłębia tajemnice a tajemnica zmienia swe oblicze. O słodki jezu.

Aha. No i last but not least - dramatycznie słaba stylóweczka. Jeszcze w teledysku to jak cię mogę, ale zdjęcie wewnątrz okładki to jest jakaś kompletna groza.

wtorek, 8 listopada 2011

Miroslav Žamboch - podejście 2

Uzupełnienie do: http://witoldwoicki.blogspot.com/2011/05/miroslav-zamboch.html

Wylęgarnia, t. 1: 5, bez niespodzianki.
Kurde, muszę w końcu przeczytać "drugie tomy" - i Koniasza mam zaległego, i teraz Wylęgarnię.

Update 13.11.2011: Przeczytałem 2 tom Wylęgarni: 4,5. Trochę słabszy niż pierwszy, ale i tak spoko.

Škvorecký, Josef: Przypadki inżyniera ludzkich dusz.

- Meserszmity są lepsze od fokewulfów - odezwał się chłopak z lakierni. - Mówił o tym Londyn.
- Na myśliwce - stwierdził Vożenil. - Bo mają lepszą zdolność manewrowania. Na latające fortece lepsze są fokewulfy, bo są mniejsze.
Przerwałem zbyt techniczną dyskusję, bo mnie interesowały historie z życia.
- A co przeżyłeś z fokewulfami?
- Właśnie chcę powiedzieć - odparł weteran. Ja nie miałem wątpliwości, że coś przeżył. - Raz stałem na wachturmie w dzień i nagle widzę, że jakieś dziesięć metrów ode mnie opada na spadochronie Amerykanin, w stronę wody. To był Murzyn. Pomachałem do niego, ale był sztywny ze strachu, więc mnie nie zauważył. To przecież nie w kij dmuchał opadać na spadochronie, chłopaki, jak pod wami pali się Berlin. I nie tylko to. Nagle widzę, jak jeden fokewulf wyrównuje lot koszący i chce się poderwać w górę, żeby znowu zrobić...
- ...dziurę w ementalerze - dokończyłem za niego.
- No. Ale pilot zobaczył tego na spadochronie i wycelował w niego. Chciał go rozstrzelać. I w tym momencie akurat między tym fokewulfem a Murzynem rozerwała się powietrzna torpeda. No i tego fokewulfa tak dmuchnęło... - Vożenil pokazał ręką niezamierzony lot myśliwca i przypadkowo walnął Malinę w żołądek.
- Nie masz oczu, ty słoniu!? - stęknął Malina, ale Vożenil płynnie ciągnął dalej:
- ...że roztrzaskał się o domy. Ale ten Murzyn, chłopaki... - uniósł zieloną twarz do sufitu. Za oknem padał mokry śnieg. - ...jemu eksplozja tak nadęła spadochron, że poleciał przynajmniej kilometr w górę i wylądował trzy kilometry dalej, koło ogrodu zoologicznego.
- I tam go pożarł lew - dodałem.
- Jesteś baran, ty nosorożcu! - stwierdził Malina.
- Ty, słuchaj - wtrącił się Kos. - A ciebie to nie porwało, skoro porwało myśliwca?
- Ja wpadłem do zbiornika wodnego. A tam, chłopaki, woda się prawie gotowała, bo wokoło spadały same bomby fosforowe.
- I tam ci się mózg ugotował, ty wielorybie! - oświadczył malina.
- No to mi nie wierz - obraził się Vożenil. -  Ty nigdzie nie byłeś, bałwanie, tylko tu na tym zadupiu, i udajesz mądrego.
- Za to ty myślisz, bizonie, że jestem idiotą!
Chwilę się spierali w kwestii honorowej, ale potem chłopak z lakierni spytał Vożenila o kobiety. Nikt nie protestował przeciwko zmianie tematu, bo kobiety to jeszcze ciekawszy temat niż okropności wojny. Ale okazało się, że również życie erotyczne zielonego weterana upływało pod znakiem koszmarów.
[s. 603-604]

Dobre. Trochę tak jakby Hank Moody, tylko że już z emerycko-ironicznym dystansem do świata i ludzi, no i 30 lat wcześniej. No i 30 lat starszy. No i z Czech. Czyli w sumie nie Hank Moody. Ale...
Czasem mnie kalejdoskopowa konstrukcja tekstu nieco wkurzała, nigdy jednak na tyle, żeby porzucić lekturę. Bo w ogóle to przyjemnie się czytało i w miarę bezstresowo. Tylko czasem pomiędzy skądinąd sympatyczne wspomnienia i opowieści wkraczała Historia (ta przez wielkie H), zwykle w postaci listów od przyjaciół z innego czasu i z innych miejsc, i przypominała mi, o czym ja tak naprawdę czytam - bo w sumie o tym samym, tylko z bardziej indywidualnej perspektywy.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Hrabal, Bohumil: Dobranocki dla Cassiusa

Szewski poniedziałek... Pan Hulata, kierownik i wyszynkarz, nie miał dziś na szczęście dyżuru, jego fartuch wisiał na gwoździu przy telefonie wyszynku, zawinąłem wobec tego głowę w ten przesiąknięty piwem fartuch, w mrok, i w ten sposób leczyłem się, jak mnie tego nauczył Jakub Deml, który, kiedy dopadł go stres, opatulał swoją głowę mamusinym fartuchem... To także szewski poniedziałek.
A ja, zakutany w fartuch pana Hulaty, mokry jeszcze od piwa, ujrzałem sceny z Austrii niczym mistyczną wizję.
- nie hałasujcie, chłopaki - powiadam. - Posłuchajcie, byliśmy na pierwszej wycieczce w Austrii... dwudziestu pisarzy... i pan Kolař, i pan Hrabal, i pan Topol, i pan Aszkenazy... jechaliśmy dookoła Austrii, a kiedy przyjechaliśmy do Heiligenblut, do autobusu podeszła płacząca dziewczynka z bukiecikiem szarotek w palcach i powiada: to kosztuje dwadzieścia szylingów... no i poeci pod wpływem tych gór i skał, gdzie - i tylko tam - rosną szarotki, strach pomyśleć, poeci kupili ten bukiecik, te kwiatki zrywane zapewne w miejscach niebezpiecznych dla życia...
Ale ja, wychowanek Kartezjusza. ...Dubito, ergo sum... poszedłem za ta dziewczynką za mur cmentarny... a tam tyrolscy chłopcy rozliczyli tę dziewczynkę i podali jej następny bukiecik tych alpejskich szarotek z niebotycznych stromych urwisk... zaś inni dwaj kosili te alpejskie szarotki posiane na martwych grobach, a trzecie zręcznie i sprawnie układał je w następny bukiecik, bo nadjeżdżał właśnie kolejny autobus...
I zwracam się do stołu Złotej Pragi:
- Ja, chłopaki, tak jak ci sprzedawcy bukiecików alpejskich szarotek, tak pracuję i ja... po co mam wspinać się na wyżyny, ja sobie historyjki kupuję tutaj... Toleczku! Daj no tu metr piw! Sursum corda!
[s. 129-130]

Aha. Gdyby to faktycznie było takie proste... Nie każdy jednak może być Hrabalem, w szczególności nie każdy Witold.

poniedziałek, 19 września 2011

Surosz, Mariusz: Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów

Cytatu nie będzie, bo chyba trzeba by zacytować całą książkę. Ale w dużym skrócie - to tak jakby z reportaży Szczygła wyjąć tę charakterystyczną dla niego, a na dłuższą metę irytującą powtarzalność formalną. Naprawdę znakomicie napisana książka - i to tylko w części jest zasługa dobrego, wciągającego, a - dla mnie przynajmniej - cały czas stosunkowo nowego tematu. W sporej części to zasługa naprawdę sprawnego pióra.

Niby jest to dokument, ale z tych, które udowadniają, że prawdziwe życie jest ciekawsze niż fikcja.


niedziela, 18 września 2011

Kaczorowski, Aleksander: Praski elementarz

[Ota Pavel - ww] Na olimpiadzie zimowej w Innsbrucku w 1964 roku zobaczył "pewnego pana jako diabła w całej okazałości, miał rogi, kopyta, sierść i wiekowe spróchniałe zęby". Potem poszedł "w górę, nad Innsbruckiem, żeby podpalić zabudowania wiejskie. Byłem przekonany, że taka jasność rozproszy mgłę. Wyprowadziłem już krowy i ogiery ze stajni, żeby nie spłonęły, kiedy dopadła mnie austriacka policja. Założyli mi kajdanki i poprowadzili w dolinę. Wymyślałem im, zdarłem z nóg buty i szedłem po śniegu jako Chrystus, którego prowadzą na krzyż".
Psychiatrzy stwierdzili cyklofrenię, psychozę maniakalno-depresyjną z elementami schizofrenii. Mówiąc po ludzku - obłęd.
[...]
Co naprawdę wydarzyło się w 1964 roku w Innsbrucku? To pytanie zadał sobie chyba każdy czytelnik Oty Pavla.
W siedemdziesiąte urodziny pisarza jego dawny uczeń ze szkółki hokejowej opublikował wspomnienie o nim.
Jiří Margolius pisze: "Ota mawiał »Mój mózg się zaciął, jak gdyby zeszła na niego cała mgła z Alp«. Ale to przyszli tylko niemieccy kibice hokejowi. Wrzeszczeli jak opętani, jak to już Niemcy robią na całym świecie, bo inaczej nie potrafią. Ota, który siedział koło nich, w jednej chwili usłyszał wrzask gestapowców, którzy wpadli do ich mieszkania, Hitlera, jak wrzeszczał w radiu, i zobaczył wszystkie te okropności wojny, które spotkały jego rodzinę".
[s. 52-53]

Kaczorowskiego Praskie łowy były jak film fabularny, a to jest dokument, ale napisany tak wciągająco, że doprawdy lepszy niż tamta fabuła.

piątek, 16 września 2011

Ota Pavel


Pumperdentlich
Strasznie mój tatuś zestarzał się w swojej wędrówce przez świat, widać było to i po rybach. Nic, tylko się upierał, że musi złapać wielką rybę swojego życia. Ale z wielkimi rybami nie idzie tak łatwo. Na cienki dzyndzel biorą, ale coś takiego zaraz pęka, a na gruby przeważnie nie biorą. No i nic z tego na ogół nie wychodzi, jak to w życiu: czego bardzo chcemy - tego nigdy nie mamy.
Koło Skochowic przy tamie chyba z pięć razy brały tatusiowi sumy. Jeden to nawet ciągnął go razem z łódką na długość boiska piłki nożnej. I w końcu się zerwał jak i poprzednie.
Wreszcie jednego tatuś wyciągnął. Tak na oko miał z pięć kilo. Sum z wąsikami i zagadkowymi maciupeńkimi ślipkami. Wyglądał jak czarny prosiaczek. W pierwszej chwili tato strasznie się ucieszył. Ale zaraz zdał sobie sprawę, że to przecież nie jest to, nie o takiego suma mu chodziło, i kiedy nam go pokazywał, powiedział o nim:
- To jest pumperdentlich.
Tatuś nigdy dokładnie nie wiedział, co to słowo znaczy, ale z lubością się nim posługiwał. Jest to podobno coś takiego, jakby szła piękna dama w sukni balowej lub fantastycznym futrze i wszystkim gały na wierzch wychodzą, a ona naraz wdepnie w gówno. Cóż, to był piękny sum, jak ta dama w czarnej balowej sukni, ale niestety nie był to sum wielki.
Powroty. W: "Jak spotkałem się z rybami", s. 173.
Dla porządku, to powyżej to owszem, ze zbioru Jak spotkałem się z rybami, ale ten zbiór przeczytałem w wydaniu Świata Literackiego, w jednym tomie z drugim zbiorem: Śmierć pięknych saren.

A potem dołożyłem sobie jeszcze w osobnym wydaniu: Jak tata przemierzał Afrykę.


Tak sobie teraz myślę, że gdyby tylko udało mi się nie zwariować, ale jednocześnie zachować taką niemal dziecięca naiwność, takie proste, radosne spojrzenie na świat, to byłbym chyba bardzo szczęśliwy do późnej starości. Chociaż nie wiem, może wariactwo jest niestety warunkiem sine qua non.

piątek, 2 września 2011

Allen, Woody: O północy w Paryżu

O północy w Paryżu, czyli Allenowska odpowiedź na Incepcję ;)

Najbardziej wkurwiający w filmach Allena jest sam Allen. Mam taką tezę, że tam, gdzie sam nie może zagrać swojego ulubionego typu męskiego bohatera, czyli trochę neurotycznego, trochę niezdarnego, ale w sumie jednak przez to "cudownie uroczego" (ta, jasne...), tam bierze aktora zastępczego i każe mu grać dokładnie po swojemu. Owen Wilson wypadł przez to jak niesamowicie wkurwiająca cipa.

Ale poza tym detalem, i poza pewnymi uproszczeniami (amerykanki to demony konsumpcjonizmu, w rozstaniach zawsze pomagają wredni rodzice etc. etc.), których jednak można się było spodziewać, to nawet ciekawy, nawet zabawny, no i zdecydowanie lepszy niż kilka ostatnich dokonań Allena film. Ilość scenek płytkich, przewidywalnych i słabych jest co najmniej zrównoważona ilością scenek naprawdę zabawnych a czasami nawet mistrzowskich, jak choćby ta z Dalím.

Pytania o czym nas ten film poucza nie należy sobie jednak zadawać. Tym razem czcigodny starzec postanowił z wyżyn swojego życiowego doświadczenia zesłać nam dwie prawdy:
- w dobrym związku ludzi powinna łączyć wspólnota rzeczy ważnych, a nie dupereli;
- złudna może być tęsknota do "lepszych czasów, które już minęły".

No dobra, dzięki, Mr. Obvious.


Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/O+p%C3%B3%C5%82nocy+w+Pary%C5%BCu-2011-562509

sobota, 27 sierpnia 2011

Siemion, Piotr: Niskie Łąki

Świetnie napisana książka, z której absolutnie nic nie zapamiętam. Niby zostają dwie rzeczy: że Polska początku lat 90. to było absolutne biznesowe szaleństwo, wolna amerykanka i przewały na każdym kroku, oraz że próba połączenia osoby, która oczekuje poważnego związku i żyli długo i szczęśliwie z osobą, która po prostu chce wolności, to jest bardzo zły pomysł. Ale obie z nich już wiedziałem. Czyli nie zostaje nic nowego. Nie mam pojęcia jaki jest morał, nie zrozumiałem wymowy, pisanie dla pisania. Dobrze, że chociaż fajnie napisane.

Bollaín, Icíar: Nawet deszcz

Bardzo spoko film, choć ja jestem generalnie nieczułą świnią i losy biednych tego świata jedynie przyjmuję do wiadomości, nie ronię łez. Dlatego koncepcja porównania dzisiejszego kapitalistycznego wyzysku ubogich boliwijskich Indian do kolumbijskiej konkwisty wydaje mi się interesująca, acz nieszczególnie wstrząsająca.
Wstrząsające nie są też indywidualne przemiany głównych bohaterów, ale przynajmniej w części są całkiem interesujące, jak na przykład ta Alberto, grającego Ojca Bartolome (Carlos Santos), z którego w decydującym momencie wyłazi mały-malutki tchórzyk i tak ładnie pokazuje jak daleki jest jednak Alberto od granej przez siebie postaci. Niektóre z tych przemian natomiast są średnio dla mnie zrozumiałe, jak choćby ta Sebastiána (Gael García Bernal) - z idealisty i wrażliwej na nieszczęście innych duszy w cynicznego skurwiela gdy trzeba ratować życie małej dziewczynki, a potem z powrotem we wrażliwca i niezłomnego bojownika gdy wszyscy inni uciekają. Ale poza takimi detalami to całkiem spoko film. I muzyka fajna. I krajobrazy.



Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Nawet+deszcz-2010-557773

piątek, 26 sierpnia 2011

Szczygieł, Mariusz: Zrób sobie raj

Sobota, 12.30
Jestem na ulicy Újezd na Malej Stranie, gdzie Benedykt XVI wprost z lotniska przyjeżdża do kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej, żeby wręczyć złotą koronę słynnemu praskiemu Dzieciątku Jezus. Dzieciątko (mówi się na nie "Jezulátko") to czterdziestosiedmiocentymetrowa rzeźba małego (może trzyletniego z wyglądu) Jezusa, która uratowała Pragę przed Szwedami w 1639 roku i potrafi uzdrawiać. Wczorajsza gazeta "Mladá fronta DNES" podkreśla, że klasztor jest miejscem, które inspirowało Antoine'a de Saint-Exupéry'ego do napisania Małego Księcia. (Według mnie Jezulátko wygląda jak jego wcielenie). W tym miejscu pewien Brazylijczyk wymodlił sobie nawet sławę pisarza. Nazywa się Paulo Coelho i do dziś to wspomina.
Sprzedawca jezulátek z naprzeciwka wyznaje gazecie, że do sklepu karmelitów przychodzą głównie Włosi, Hiszpanie i Brazylijczycy. Czechów może z dziesięć procent i najczęściej pytają: - To jakaś lalka, nie?
Pod kościołem jest z tysiąc osób, najbardziej słychać polskie głosy. Piszczą Polki. Jacyś Czesi usiłują krzyczeć: "At' žije papež!", ale po trzech krzykach są zagłuszeni przez polskie kobiety.  Im bardziej Czesi chcą krzyczeć, tym Polacy są głośniejsi.  Papież podaje rękę najbliżej stojącym. Burmistrz Pragi Pavel Bém wita go w najbardziej ateistycznym kraju świata, ale podkreśla, że przecież Benedykt XVI przywozi wartości, które mogą być wspólne dla wszystkich, np. miłość bliźniego.  Pani Irena z Wambierzyc krzyczy: "Niech żyje papież!". Miała nawet krzyczeć po czesku, ale mówi: "Pomyślałam, że Czechom już nic nie pomoże, a Ojciec Święty zorientuje się, że ma tu też swoje towarzystwo".
[s. 161-162]


Tak, trochę lalka - w sklepiku naprzeciwko kościoła da się kupić figurki w różnych wersjach ubraniowych i w różnych rozmiarach, ale w sklepiku przykościelnym można już zakupić sobie samą figurkę w białej komeżce i osobno zdobne szatki w różnych kolorach aby ją samodzielnie w domu przebierać. Taka Barbie tylko dla wierzących.
Jak to jest z tą religijnością Czechów - nie wiem. Niby w niedzielę w kościele na praskim Žižkovie był tłumek; mniejszy niż w warszawskich kościołach, ale czy to było 3%, 10% czy 30% populacji tej parafii to nie potrafię ocenić.

Wiem za to jak to jest z tym pisaniem Szczygła - w "okołoreligijnej" części książki tak jakby spróbował wymknąć się swoim stałym reportażowym zagraniom, ale nie wyszło mu to dobrze. Miałem wrażenie sieczki i niespójności, pomimo przecież jednego motywu tematycznego łączącego kilka tekstów. I chociaż nie czytało się źle, to jednak najlepsze jest pierwszych 100 stron: o konkretnych ludziach bardziej niż o społeczeństwie w ogóle. Zwłaszcza tekst o fotografie czeskim Janie Saudku daje radę.

--

A tekst o Benedykcie jest do przeczytania online: http://wyborcza.pl/1,76842,7117261,Dobrej_zabawy_z_papiezem.html

czwartek, 18 sierpnia 2011

Mołdawia - Ukraina




I znowu wschód. Miała być Mołdawia, ale dzięki poznanym w Orhei Filipowi i Krzyśkowi, którzy podróżowali samochodem, wyszła także Ukraina. Straciłem w tej podróży aparat fotograficzny, więc część zdjęć robionych jednorazówką jeszcze muszę wywołać.

Tymczasem fotki, a może później i jakiś komentarz od Stefana, można znaleźć o tutaj: http://beznaswy.blox.pl/2011/08/Ludzie-bez-facebooka.html i w kolejnych jego postach.

Tegoroczna podróż ina Stefan stajli zaliczona!

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Praga, at last!

Od przynajmniej 8 lat mamrotałem sobie co wakacje, że w końcu pojechałbym do Pragi. I jakoś nie wychodziło - aż w końcu w tym roku wyszło!
5 dni - jak dla mnie w sam raz. Przez 4 dni złaziliśmy się jak dzikie świnie, piątego obejrzeliśmy już na spokojnie kilka zaległych kawałków. Gdybyśmy zostali tydzień też pewnie byśmy się nie nudzili, ale pięć dni na pierwszą, taką bardzo turystyczną wizytę, to w sam raz.

Pierwszą, bardzo turystyczną - czyli taką, podczas której zalicza się wszelkie atrakcje. Myśmy zaliczyli przede wszystkim te zewnętrzne - czyli spacery Starym Miastem, Nowym Miastem, Wyszehradem, Hradczanami, Małą Straną, ale i parki: znakomite Letenske sady z metronomem, fajnym, ale jednak nieprzykrywającym dziury pozostałem po Stalinie (odsyłam do świetnego reportażu Mariusza Szczygła) czy trochę bardziej elegancki (i popularny) Petřin, z małą kopią wieży Eiffla i kolejką linową (co ciekawe, przejazd jest na normalne bilety komunikacji miejskiej).

Z atrakcji wewnętrznych chyba tylko Hradczany się bronią, bo reszta - niestety zarówno muzea (Muchy, Veletrzni palac, Narodowe w remoncie) jak i inne obiekty, typu wieża telewizyjna na Žižkov‎ie, raczej rozczarowują. Czasami rozczarowują tym, że są po prostu... no, słabe, jak ta wieża, a czasami tym, że są regularnie zawalone turystami. Np. na Most Karola nie ma co w ogóle przychodzić po 10 rano. Stragan na straganie a między nimi lawirują tysiące turystów.

W takich chwilach najlepiej udać się do knajpy ;)

I tutaj przy okazji refleksja - jednak w Czechach znajdujemy się nadal na tradycyjnie słowiańskim obszarze, na którym może się okazać, że turysta, jeśli tylko się nie umie obronić, walony jest na wszystkim jak się da. Tak wspominam na przykład wizytę w knajpie U Vejvodu, w której okazało się, że chlebek jako przystawka do dania z knedlami chlebowymi (!) jest obowiązkowy (i płatny, i nie można zrezygnować), zaś kelnerka do rachunku dolicza sobie 15% napiwku, który też jest obowiązkowy. Oczywiście pewnie można by się o to wykłócić, ale pewnie z jej szefem i pewnie po czesku. Z nią, po angielsku - raczej nie. Zresztą, nie po to wchodzę do knajpy na obiad i piwo żeby się wykłócać.

Szczęśliwie, takiego zawodu nie sprawiają wszystkie lokale. Gdyby ktoś szukał, to mogę spokojnie polecić:

1. W centrum - U Medvídků: genialne warzone na miejscu piwo (można podejrzeć proces), dobre żarcie, napiwek wcale nie okazuje się obowiązkowy, ale obsługa jest tak fajna, że tradycyjne 10% wyskakuje z kieszeni bez zbędnych protestów.

2.Na Žižkov‎ie - U Mariánského obrazu: świetna kuchnia i fajna, swobodna atmosfera. Taka niezbyt turystyczna lokalna knajpa.
Oraz tuż obok - absolutny przebój naszej wycieczki - Pivnice U Sadu. Też lokalnie, też kuchnia bez żadnych pytań, uwag czy zastrzeżeń, koncepcje kulinarne takie jak np. trzy wielkie kotleciska z trzech rodzajów mięsa, bez żadnych dodatków (oczywiście można domówić, ale po co ;) ), które podbiły moje serce. Dobre piwka, np. odkrycie wycieczki - Svijany - albo równie ciekawy Berounský medvěd. No i atmosfera - od późnego przedpołudnia do nocy coraz większy tłum w lokalu i w ogródku przed nim, ludzie, którzy przychodzą od siebie, z nieodległych domów, żeby posiedzieć i pogadać przy piwku i dobrym jedzeniu.

W ogóle Žižkov‎ i sąsiednie Vinohrady to fantastyczne dzielnice - blisko centrum, a jednak w ogóle bez tłumów zwiedzających. Stare kamienice, małe knajpki i lokalne restauracje. No i do tego ta przepiękna wieża... ;)

Przy okazji za podpowiedzi co do organizacji zwiedzania dziękuję Piotrkowi i Rudemu. Zwłaszcza sugestie co do wyboru knajp okazały się, z drobnym wyjątkiem, cenne!


Kilka (...set, w końcu ja mało nie umiem ;> ) fotek na Picasie:



Filip, Ota: Wniebowstąpienie Lojzka Lapaczka ze Śląskiej Ostrawy


"Nie umiesz już wierzyć - mógłby powiedzieć Ludwa - nieźle cię to walnęło, we łbie masz poupychanych tyle doświadczeń, że się o nie potykasz... Wstajesz, znów się potykasz i jesteś w dołku..."
"Masz rację, Ludwa - musiałbym odpowiedzieć - ale co ty możesz wiedzieć o moich żyłkach i haczykach, które się we mnie wbijają i ciągną mnie tam, dokąd nie chcę. [...] Ludwa, taki jest mój świat! Dawniej myślałem, że ruszę na wojnę i wygram choćby jedną, ale decydującą bitwę, nie doszło jednak do niej i to jest moja katastrofa. Toczyłem tylko daremne, głupie potyczki, nic więcej. Ludwa, zawsze pragnąłem kogoś nienawidzić, ale nawet tego nie potrafię. Znam usprawiedliwienia i mowy obrończe dla wszystkich, lecz gdybym je wygłosił, zorientowałbyś się, że właściwie bronię siebie. Teraz wszyscy poszukujemy w sobie korzeni uczciwości. Chyba nadchodzi czas, kiedy będę mógł je w sobie wyhodować i wypatrzyć kawałek solidnej ziemi, gdzie je zapuszczę bez obawy, że ktoś mnie znowu przesadzi i przytnie pędy wedle własnego upodobania. Ludwa, taką mam wielką nadzieję w tym roku!"
Tak sobie w myślach rozmawiałem z Ludwą, podczas gdy Anka opierała głowę o moje ramię.
Czekałem cierpliwie, jakimi mnie zarazi marzeniami.
[s. 546]

W pewnym momencie zaczęła mnie ta książka niesamowicie irytować, bo bohater miejscami spełnia wszystkie kryteria przynależności do mojej kategorii cipowatych bohaterów. A cipowatych bohaterów, czyli w dużym skrócie takich, którzy nie potrafią podjąć nigdy żadnej decyzji, nie znoszę aż do wyrzygania. Ale im bardziej opowieść tego cipowatego bohatera się rozwijała, tym bardziej zauważałem, że to raczej ten rodzaj cipowatości programowej - niepodejmowania żadnych decyzji w ramach własnej strategii przetrwania - o którym już czytałem przed chwilą np. w reportażach Szczygła. 

"Przegrałeś - szepnąłem sam do siebie - przegrałeś, i to w marnym stylu. Jakże jesteś żałosny!"
Ale nie złościłem się na siebie, wręcz odwrotnie: uświadamiałem sobie, że ta haniebna porażka przynosi mi specyficzną ulgę. Zawsze po ciężkim laniu przekonywałem siebie samego, że w gruncie rzeczy odniosłem moralne zwycięstwo i że nie przystoi mi, żebym ja też wymachiwał wokół siebie pięściami. Ze strachu po prostu jestem demokratą.
Gardzę przemocą tylko dlatego, że boję się odpowiedzialności za nią. Odzwyczaiłem się od ponoszenia jakiejkolwiek odpowiedzialności. Całkowicie rozmyślnie zostawiam ją tym, którzy mnie zeszmacili. Ale żeby nie czuć się zbyt upokorzony i bezsilny, przypisuję swojej postawie moralną przewagę nad brutalnością. Chciałbym doczekać chwili uzyskania takiej zwyczajnej, fizycznej, zwierzęcej przewagi, gdy dojrzałaby we mnie odwaga, by walnąć kogoś w łeb z pełną świadomością, że za ten cios poniosę pełną odpowiedzialność przed sobą oraz przed innymi.
[s. 443]

Warto zresztą pamiętać, że ta książka, choć u nas wydana stosunkowo niedawno (w 2005), ma już prawie czterdzieści lat. Napisana w 1973 roku opisuje okres od lat 20. do roku 1968. I gdzie jak gdzie, ale w Morawskiej i Śląskiej Ostrawie jakaś strategia przetrwania była w tych czasach potrzebna.

Strategie przetrwania miały jednak to do siebie, że nieuchronnie brudziły człowieka w jakiś sposób, i dlatego czasami czyta się tę książkę z takim wewnętrznym ble, ale przeczytać warto. Chociażby dlatego, że jednak poza moralnymi dylematami, jest tam sporo znakomitych historii ludzi i opisów miasta, którego wielokulturowość i wielonarodowość jest wręcz fascynująca. No i jeszcze, wszystko to opisywane w sporej części z perspektywy fanów lokalnej piłki.

W tym mieście mogło się zdarzyć cokolwiek, no i się zdarzało. Gipsowa Matka Boska z kościoła w Śląskiej Ostrawie zapłakała, kiedy podczas procesji ktoś jej utrącił prawą rękę. W prawdzie ręka została przyklejona, ale byle jak, więc Matka Boska płacze ponoć do dzisiaj.
Pewien górnik z Muglinowa odmówił miejskiemu muzeum sprzedaży cennego meteorytu, bo wybornie pasował mu jako przycisk na beczkę do kiszenia kapusty.
- Kapusta ma wspaniały smak, od kiedy przyciskam ją meteorytem - oznajmił dziennikarzom.
Pewnego letniego wieczoru zaatakowała miasto chmara jętek, paraliżując miejską komunikację. Prorocy z Radwanic wyłożyli to przyrodnicze zjawisko jako ostrzeżenie przed nadchodzącą katastrofą. Tylko że w mieście żelaza katastrofy zdążyły już spowszednieć.
Dyrektor generalny kopalń zwinął kasę z siedmioma milionami. Złapali go aż w Panamie. Ze skradzionych milionów nie miał już ani korony - w ciągu pół roku zdążył przeputać wszystko.
- Teraz jestem zadowolony. Miałem najpiękniejsze kobiety z Paryża, Miami Beach i Hawany. Po dwudziestu latach życia z moją megierą, koniecznie potrzebowałem zmiany - oświadczył przed sądem pan dyrektor.
Sędzia Ernest Wurzel uniewinnił mężczyznę, który w przypływie zazdrości zabił żonę żelazkiem.
- Żal mi było gościa - oznajmił pan Wurzel w kawiarni "Feniks" znanemu dziennikarzowi, w związku z czym jego słowa trafiły do "Czeskiego Słowa Wieczornego". - Gdyby, miał odwagę zabić swoją Sarę, a przy tym wiedział, że trafię na sędziego, który byłby w stanie mnie zrozumieć, tak jak ja zrozumiałem tego nieboraka, zrobiłbym to jeszcze dziś wieczorem.
Wszystko, co gdzie indziej traktowano by jako dziwaczną ekstrawagancję, tutaj odbierano niemal obojętnie, rejestrując to po prostu jako fakt.
Uwagi nie zwrócił nawet pan Hubert Muszial, były zawodnik FC Śląska Ostrawa, typ myślącego sportowca, który po wykluczeniu z drużyny wziął się za spirytyzm, zakładając Sektę Uczniów z siedzibą w radwanickim Domu Duchów. Uczniowie uprawiali okultyzm, dorabiając sobie kieszonkowymi kradzieżami.
[s. 220-221]

sobota, 23 lipca 2011

Hrabal, Bohumil: Bambini di Praga

Zamiatacz miejski, potężne chłopisko w kombinezonie, cały w kurzu, porośnięty kłakami niczym kaktus, długimi ruchami miotły zamiatał bruk uliczny, gwiżdżąc powolną frazę symfonii... Właśnie przerwał zamiatanie, oparł się plecami o drabinę przy latarni i głośno się użalił:
- Ależ ci ludzie są głupi! Straaaasznie głupi! O rany, jacy głupi!
Pan Wiktor schodząc po drabinie postawił nogę na głowie zamiatacza. Zamiatacz namacał bucik, później kostkę. Podniósł więc oczy i popatrzył w nogawki.
- Człowieku, skąd pan idzie?
- Z nieba.
- No a jak tam jest?
- Doskonale!
- W takim razie katolicy mają szczęście - powiedział zamiatacz odsuwając się.
I znów ujął miotłę i długimi ruchami niczym metronom zaczął poganiać przed sobą papierki i liście i obłoczek kurzu.
- Ależ ci ludzie są głupi! Straaaasznie głupi! O rany, jacy głupi! Gdyby wiedzieli, co to jest porządna muzyka! - krzyczał zamiatacz, po czym zaczął gwizdać wybijając sobie takt miotłą niczym metronomem.
[s. 29]

O rany, jaka ta książka jest głupia ;) Dawno nic tak pokręconego nie czytałem. Rewelacja.

piątek, 22 lipca 2011

Kaczorowski, Aleksander: Praskie łowy

Średnio jest to napisane - historia jest stworzona i poprowadzona bez polotu. Tak jakby koncept był następujący - opowieść trochę o tym, o czym mówią reportaże Szczygła, czyli o przepracowywaniu czeskich traum narodowych, związanych z postawami wobec kolejnych reżimów i kolejnych okupantów, ale opowieść bardzo osobista, zanurzona w indywidualnych doświadczeniach bohaterów, czasem Czechów, a czasem ludzi z zewnątrz, a jednak zakochanych w Pradze, przeżywających Pragę, mówiących o Pradze nierzadko lepiej, ciekawiej i z większymi emocjami niż jej rodowici mieszkańcy. Ale z dobrego konceptu wyszła realizacja nijaka. W wielopoziomowej konstrukcji tekstu raz po raz opowiadani zaczynają sami opowiadać, ale gdzieś się z czasem to gmatwa, przestaje być spójne, przestaje się łączyć jedno z drugim, więc autor dorzuca co i rusz seksualne aluzje albo opisy erotycznych przygód, które owszem, niby trochę dokładają do obrazu miasta, ale jednak bardziej to wygląda na rozpaczliwe łatanie tekstu niż na snucie przemyślanej opowieści.
Co jednak trzeba tej książce przyznać - to, że kiedy już zaczyna mówić o samej Pradze, robi to bezbłędnie. Tak, że ma się ochotę natychmiast pojechać i zobaczyć to miasto na własne oczy, posiedzieć w knajpach, pogadać z ludźmi, pójść na spacer, spróbować jedzenia... chociaż:
Czeska kuchnia; Miriam wzdrygnęła się na samą myśl o niej. Choćbyś nie wiem co zamówiła, zawsze dostawałaś brązowe mięso w brązowym sosie. Ciężkie sosy, gąbczaste knedle, obrzydliwe sałatki z kartofli... Miriam starała się nie brać tego świństwa do ust. Z konieczności została wegetarianką; [...]
[s. 138]

I generalnie, jeśli chodzi o sam język, to też dramatu nie ma, gdyby nie te niedostatki w opowieści, to czytałoby się całkiem przyjemnie. A, no i jeszcze taki nieuk jak ja ma okazję podłapać parę nazwisk malarzy i pisarzy, poza Kunderą,  Hrabalem i Muchą.

czwartek, 21 lipca 2011

Szczygieł, Mariusz: Gottland

To wiemy: niewielki naród, aby przetrwać w niesprzyjających okolicznościach, musi się dostosować. Wyniósł to z czasów Habsburgów i Protektoratu Czech i Moraw.
Pisarz Pavel Kohout zwraca uwagę, że po wojnie w Czechosłowacji nie było sowieckich wojsk, nie było żadnego puczu, komuniści mieli autentyczne poparcie, a w wyborach 1946 roku zdobyli ponad czterdzieści procent głosów. Naród czeski zaznał zaboru i okupacji w 1938 roku, zdradziły go Wielka Brytania i Francja, więc gdy komuniści przejmowali władzę, wydawało się, że Związek Radziecki jest jedynym pewnym oparciem.
Zresztą sto lat wcześniej budziciel czeskiej świadomości narodowej František Palacký przewidywał, że jeśli Czesi kiedykolwiek zbliżą się z Rosją, będzie to z ich strony akt desperacji.
- Dlatego - mówi Pavel Kohout - później tak trudno było przyznać się tym, którzy poparli komunistów, że nieświadomie oddali przysługę diabłu. A to stało się jasne bardzo szybko.
[s. 81-82]

Zbiór rewelacyjnych tekstów - o czym w sumie pewnie wiedział każdy poza mną: tłumaczenia na kilka języków, finał Nike 2007, Nike Czytelników, Europejska Nagroda Literacka 2009, to nie przytrafia się każdej polskiej książce... - który pokazuje z jednej strony zaskakujące1 podobieństwa losów Czech i Polski na przestrzeni ostatnich stu lat, a jednocześnie wyraźne różnice. Różnice chociażby w dzisiejszym podejściu do tego, co się działo pomiędzy 1946 a 1989 rokiem. To niemówienie, podczas kiedy w naszym pięknym kraju zdaje się, że nie słuchać nic poza mówieniem, jest niezwykłe i niespodziewane. Ale może "małe narody" tak właśnie mają, może to metoda na przetrwanie, na wytrzymanie nie tylko z innymi, ale też samemu ze sobą? W zasadzie prawie to samo pokazywał rok temu Czeski błąd.

Miałem jeszcze gdzieś całkiem fajny fragment o "narodzie zbyt małym żeby ginąć bohatersko, ale wystarczająco dużym, żeby starać się przeżyć", ale mi zginął. Żałuję okrutnie.

Co do samego stylu pisarskiego jeszcze - zwrócił mi na to uwagę przedwczoraj Bako, kiedy zaczynałem lekturę, a po zakończeniu mogę potwierdzić - choć Szczygieł pisze znakomicie, to jednak na dłuższą metę jego charakterystyczny sposób konstruowania tekstów staje się irytujący. Zawsze to samo: przeplatają się dwa czasy, opcjonalnie opowieść jest serią obrazków opatrzonych datami (i zawsze w czasie teraźniejszym historycznym), albo wynika z "w tym samym czasie rozgrywających się pozornie ze sobą niezwiązanych zdarzeń". Ładnie wychodzi, ale w zbiorze kilku identycznie skonstruowanych tekstów zaczyna męczyć.



---
[1] Zaskakujące głównie dlatego, że z polskocentrycznej perspektywy, któż na codzień myśli o Czechach jako o uczestnikach tych samych wydarzeń?

wtorek, 12 lipca 2011

Milewski, Piotr: Rok nie wyrok

Gangsterzy i dilerzy spędzą Święto Dziękczynienia raczej banalnie: obżerając się przed telewizorami. Khaisha1 znów wyjeżdża ze swoim kosmosem i pyta, kto będzie oglądał paradę Macy's. Bez parady - jak wiadomo - święto jest w Ameryce nieważne. A "największy dom towarowy świata" organizuje, od lat dwudziestych ubiegłego wieku, największą na świecie paradę dziękczynną. Główną atrakcją są piętnastometrowe balony, wyobrażające różne wesołe stworzonka rodem z komiksów i filmów animowanych. Jest też pięciuset klaunów, dziesięć orkiestr marszowych i osiemset dziewcząt w miniówach, które machają pomponami, kibicując złotemu cielcowi bezwstydnej konsumpcji. No i Santa Claus/Hanukkah Joe zachęcający gromkim "Ho, ho, ho!" do robienia gwiazdkowych zakupów właśnie w Macy's. Jak mawiał David Hannum, a nie P.T. Barnum, nowy frajer rodzi się co minutę. Bandyci spoglądają na terapeutkę z politowaniem. Sport będą oglądać. Futbol znaczy, bo bejsbol jest dla białasów.
Kto przygotuje pokarm? Samice2. Żaden z panów zgromadzonych w sali nigdy nawet nie próbował nic ugotować. Zostaną pochwalone za kreatywność i wysiłek? Przygotowanie pokarmu to zasrany obowiązek samicy, powinna być zadowolona, że pan zje. I wypije. I nie kopnie.
- Czy moja chwali czek, gdy prezentuję? - pyta retorycznie Uroda3. - O jaki ładny, różowiutki, jak super pachnie i jaki mięciutki? No! Więc ja żarcia też nie chwalę.
- Wódeczka?
- Alkohol nie jest substancją odurzającą, którą preferuję - stwierdza Tian. - Lecz śmigam do ojca, a dla ojca alkohol jest substancją odurzającą, którą preferuje. Ostro preferuje!
Uroda unosi brew.
- Jestem w połowie Portoryko. Od strony matki. Będzie jazda.
- Co polewa rodzina?
- Przecież mówię, że Portoryko w połowie jestem. Pijemy, jak podleci. Piwo, wino, rum, wódka, burbon, brandy, koktajle...
Omar skoncentruje się na pokarmie.
- W Święto Dziękczynienia musisz oszamać tyle, żeby przez tydzień chorować. Jak byłem mały, pamiętam, przybiegałem z boja, co pięć minut, na chatę, zajrzeć do kuchni, i za każdym razem inny zapach mnie witał. Indyk, żurawina, nadzienie, sosy, kukurydza w kolbach, słodkie ziemniaki, włoska kapusta, chleb kukurydziany, placek z dyni, placek owocowy... - wylicza. - Całe święta to są dla mnie te zapachy różnych pokarmów, od rana, co się unoszą w powietrzu. Nie jem nic przez dwadzieścia cztery, szykuję miejscówkę na całe żarcie, co matka z babką zgotują.
A Elia w ogóle nie będzie obchodził Święta Dziękczynienia. Czemu? Bo jest z Izraela. Obchodzi inne święta, żydowskie. A jakie? Chanukę na przykład.
- I co robicie w taką Chanukę? - interesuje się Uroda.
- Jemy, śpiewamy.
- Co jecie?
- Pieczeń wołową, czasem pieczoną perliczkę, placki ziemniaczane ze śmietaną albo sosem jabłkowym, zieloną fasolkę, ciasto na miodzie z migdałami, dzieci dostają czekoladki i cukierki.
- W karty gracie?
- Nie.
- W warcaby?
- Też nie, nasze święta są religijne.
- Ale ten drejdel* puszczacie, komu się będzie dłużej kręcił, co nie?
- A drejdel to tak.
- Czyli macie jakieś gry świąteczne?
- Mamy.
- Szkoda, że takie chujowe... - zauważa Tian.
Idziemy świętować.

* Chanukowy bąk - świąteczna zabawka dla dzieci.

[s. 154-155]

---

[1] Terapeutka.
[2] Oryg.: females
[3] Oryg.: Lookie
Trzy powyższe były wyjaśnione w przypisach wcześniej, podaję tu osobno dla zachowania jasności cytatu - ww.

Książka, która jest idealnym uzupełnieniem serialu The Wire - o Ameryce innej niż ta z pocztówek, a nawet innej niż ta z doniesień medialnych, które przebijają się na naszą stronę Atlantyku. O Ameryce tak daleko od american dream, że chyba dalej się nie da. W zasadzie nawet o pewnym rodzaju american nightmare. Ludzie, o których to jest, nie wiem, czy nawet powiedzieliby o sobie, że są Amerykanami. Nie głosują, nie pracują, nie płacą podatków, nie uczą się, nie zakładają rodzin - nie w oficjalnym tego słowa znaczeniu - ba!, nawet nie posługują się już angielskim, nie takim, jakiego można nauczyć się z jakiejkolwiek książki. Ale to, co w sumie bardziej przerażające, to wizja państwa, które stoi niejako po drugiej stronie muru. Państwa, które swoje wewnętrzne problemy potrafi rozwiązywać jedynie systemem kar i represji. Które utraciło resztki ludzkiego oblicza, stało się rozrośniętą biurokratyczną machiną, mającą na wszystko ujednoliconą odpowiedź: procedura, standaryzacja, dostosowanie, kara.

Mało mam w sumie styczności z moim lokalnym aparatem państwowym. Płacę podatki, skarbówka nic ode mnie nie chce. Policja mnie nie zatrzymuje jakoś do kontroli. Firmy nie prowadzę, w konflikty z prawem udaje mi się chwilowo nie popadać. Może mam jakieś wyidealizowane spojrzenie na nasze państwo, ale myślę sobie, że takiej beznadziei, takiego stopnia skomplikowania, takiego odczłowieczenia, które pozostawia w kliencie/petencie/interesancie tylko bezradność i kumulujący się gniew, to chyba u nas nie ma. A jeśli kiedyś i u nas będzie tak, jak Ameryce w wersji Milewskiego, to pora spierdalać. Tylko gdzie?

Przy okazji na marginesie - świetny język. Czyta się jednym tchem. I naprawdę udane, a jeśli nie zawsze udane, to przynajmniej ciekawe podejście do tłumaczenia na polski tego slangu. Może w cytowanym kawałku nie widać tego aż tak dobrze, ale zapewniam - warto na to zwrócić podczas lektury uwagę.

I do obejrzenia serialu też zachęcam. Mistrzowski - no i zamknięty, pięć sezonów i szlus, więc nie ma ryzyka, że się człowiek wkręci w kolejny niekończący się tasiemiec.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Piątek, Tomasz: Wąż w kaplicy

- Znałem takiego [wynalazcę; rozmowa toczy się w kontekście konstruktora pierwszych, eksperymentalnych samochodów w Krakowie przed I Wojną - ww] w Warszawie - powiedział pan Władysław i wszyscy zwrócili się nagle w jego stronę, albowiem przez ostatni miesiąc milczał. - Znałem takiego w Warszawie, w Szkole Głównej. Na swoim stryszku laboratorium prawdziwe sobie urządził. O niczym innym nie chciał wiedzieć, tylko coś tam majstrował, ze słoiczków kolby sobie porobił, menzurki, na nich ołówkiem miary porysował. Chciał nowe czernidło do butów czy do kałamarzy wynaleźć. Ale patrzcie - zamiast czernidła wyszedł mu płyn wybuchowy. Gdy to zobaczył, zrozumiał, jak to swoje laboratorium odkupić, znaczy swoją winę. Zrobił bombę i poszedł z nią do teatru, gdzie wiedział, że lożę trzyma generał Samodinow, i zamachnął się na niego...
- I zabił?
- Nie. bo go ordynans do loży wpuścić nie chciał. Ale zginął z ta bombą w drzwiach. I winę odkupił - a to może i lepiej, że człowieka nie zabił.

[s. 64]

No i dupa. Mogło być cudownie, bo ja, element z ducha antypolski, antykatolicki, niepatriotyczny, przeszyty zdradzieckim kosmopolityzmem, na nic innego wszak nie czekam jak na okazję do wyśmiania, wydrwienia, wyszydzenia polskiej tradycji, polskiej wiary, polskiej historii, polskiego bohaterstwa i męczeństwa, polskiego patriotyzmu. Ale tutaj wyszła jakaś dęta historiozofia czy historyczna/historiozoficzna fantastyka i cały plan wziął w łeb. Próba zrozumienia fenomenu polskiego straceńczego patriotyzmu przechodzi w poważną (patetyczną znaczy) refleksję, że wyjaśnienia nie ma. No to fajnie, 205 stron na nic. I nawet czytało się jakoś mniej płynnie niż ostatnio.

KitKat

Michał przywiózł mi (dzięki!) z Japonii KitKaty smakowe. Żarłem i robiłem notatki:

 Wasabi - myślałem, że wasabi jest ostre, a to jest mdłe. I raczej takie bez smaku.
 Tiramisu - bardzo słodkie, nawet jak na tiramisu. Ale smakuje poprawnie, w sensie tym, czym powinno.
Roasted tea - nie wiem, czy to to, i czy dobrze zidentyfikowałem. Kwaskowate.
Zielona herbata - smak wyraźnie herbaciany, gorzkawy. Nie lubię zielonej herbaty, ale smak miało poprawny, w sensie taki właśnie, jakiego nie lubię.







I jeszcze dwa, do których nie mogę znaleźć obrazków. Jakaś taka herbata suszona, proszkowana... cholera wie. Niezłe. Nieco mdławe, ale też ze słodkawym posmakiem. Chyba najlepsze ze wszystkich.

I coś w stylu zielonego groszku, jakichś fasolek? - tak samo mdłe i nijakie jak wasabi.
Dobrze było spróbować, jestem bogatszy o nowe doznania, ale jeśli kiedyś pojadę do Japonii, to raczej nie będę zaczynał wycieczki od szukania tych smaków KitKata po kioskach i sklepach. Niemniej za sam pomysł, dosyć rozbudowany, bo podobno są limitowane serie smaków różne dla różnych miast, np. inne dla Tokio niż dla Kioto, należy się pewien respekt.

---

Update jeszcze - warto zwrócić uwagę na zielonkawy kolor polewy, widać go na zdjęciu "zielonej herbaty". Wasabi, herbaciane (poza roasted, które były brązowawo-pomarańczowe) i te groszkowate tez były w takich, w różnych tylko nieco odcieniach. Niezwykle apetyczne, jakby się glona wciągało. Ani jeden z tych wafelków nie był natomiast w kolorze, który dałoby się rozpoznać jako czekoladowy. Jasno- czy ciemnoczekoladowy, ale jakkolwiek czekoladowy. Nic.

Rut, Přemysl: Lunatyczny przewodnik po Pradze

Święty Mikołaj i panna proszalna

"Mój Święty Mikołaju - westchnęła panna Aneżka, otwierając okno - ależ mam strapienie! Na co mi te kruczoczarne włosy, kocie oczy i talia osy, skoro nogi mam jak kaczka! Takie nogi nie doprowadzą mnie do ołtarza! Zmiłuj się nade mną, Święty Mikołaju, chociażby dla tego mojego Józefka! Za niego cię proszę, skoro dziś mamy piąty grudnia, to wsuń mi w pończochy takie nogi, żebym nie przynosiła mu wstydu w twoim kościele, amen".
Zaczął prószyć śnieg. Panna Aneżka pomyślała, że to dobry znak. Przewiesiła przez parapet dwie pończochy, które miała na lepsze okazje, przymknęła okno i zaciągnęła roletę.
Spała dobrze, bo trochę sobie przedtem popłakała, ale rano już nie mogła uleżeć w łóżku. Jeszcze było ciemno, kiedy podbiegła do okna - i znalazła pończochy wypełnione po brzegi nogami, jakich nie powstydziłyby się paryskie tancerki. Co prawda były zmarznięte na kość, ale panna Aneżka jęła na nich tak podskakiwać, aż poczuła w łydkach ogień. Kacze nogi odrzuciła kopniakiem w kąt jak stare drewniaki i wyszła z domu jako zupełnie inny człowiek, przynajmniej od pasa w dół.
"Skoro jestem teraz od pasa w dół innym człowiekiem, powinnam prowadzić od pasa w dół inne życie" - rozmyślała, a rozpustnicy oglądali się za nią z błyskiem w oku. Jeden do niej mrugnął, drugi klepnął ją po pupie, a trzeci dyskretnie wsunął jej za podwiązkę sto koron. Dopiero wtedy panna Aneżka doceniła w pełni podarunek Świętego Mikołaja. "Na takich nogach człowiek w zasadzie powinien zejść na złą drogę" - przekonywała samą siebie. I jeszcze tego samego wieczoru zamieniła pokoik z białą lampką na pokój pod czerwoną latarnią. Wyprowadziła się z domu z widokiem na Świętego Mikołaja do ciemnego podwórka na Ungelcie. Od tej pory Józefek jej nie widział, a Święty Mikołaj nie mógł na nią patrzeć.
"I jak ja teraz wyglądam? - przewracał się w chmurach z boku na bok i nie mógł zasnąć. - Ludzie tak lubią dostrzegać w świętych tajone grzechy, a ja mam wziąć na sumienie, że z porządnej dziewczyny zrobiłem dziewkę? Co to, to nie! Tak się nie będzie postępować z moimi darami!"
Mikołaj nie rzucał słów na wiatr. Pewien samotny pan, który o zmroku zapłacił za każdą nogę Aneżki tyle złota, ile ważyła, o świcie zażądał zwrotu pieniędzy. Był to smutny widok: piec, krzesło, umywalka, łóżko, wieszak i tapety na ścianach opowiadały historie z tysiąca i jednej nocy, ale Szeherezada milczała. Siedząc na posłaniu, wysłużoną pierzyną zasłaniała nogi. Znów były kacze. Madame nie potrafiła tego wyjaśnić, klient składał to na karb kobiecej niestałości, tylko Mikołaja nikt o nic nie pytał.
Aneżka w godzinę była na bruku. Jak inaczej wylatuje się z hotelu na godziny? Po raz ostatni rozejrzała się po pokoiku. Wydawało jej się, że dostrzegła w nim jeszcze większą zmianę na gorsze niż w swoich nogach. A przecież wszystko w nim było jak zawsze. Tylko ranek był mądrzejszy od wieczora. Aneżka zatrzasnęła drzwi.
Poszła tam, gdzie ją brzydkie nogi poniosły: przez plac Staromiejski do Świętego Mikołaja. Uklękła w ławce kościelnej i zaczęła płakać jak stara ulicznica.
Tak ją znalazł Józefek. O nic nie pytał. Wystarczyło mu, że się wstydziła. Ale - to typowe dla jej pokolenia - wstydziła się tylko swoich kaczych nóg.
- I po co mi to mówisz? Przecież ja to wiem! - powiedział ze śmiechem Józefek. - Chyba sobie nie wyobrażasz, że uganiam się za tobą dla twoich kruczoczarnych włosów, kocich oczu czy talii osy? Takich dziewczyn jest na kopy! Wystarczy wyjść na promenadę. Ale te twoje nogi... - spojrzał na nie, kręcąc głową - ... czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Słuchaj, Aneżko, czy w tych nogach nie mieszka czasem twoja dusza? Zwyczajne ciało nie może przecież tak wyglądać. Kiedy tak długo cię nie było, bardzo do nich tęskniłem i powiedziałem sobie, że dla tych twoich nóg wezmę sobie ciebie całą.
Ślub odbył się u świętego mikołaja. Ksiądz mówił o tym, że miłość zaczyna się wtedy, kiedy niedostatki jawią się nam jako zalety.

[s. 164-168]

Opowiadania raz lepsze raz gorsze, ale pisane bardzo fajnym językiem, zabawnym, takim trochę kojarzącym się z komiksami Baranowskiego. I do tego świetne fotki Pragi, a na końcu wyjaśnienia z jakich skrawków praskich faktów zbudowane są te bajki i fantazje.

Rudiš, Jaroslav: Niebo pod Berlinem

Siostra Katrin nazywa się Gisela Nebel, ale wszyscy mówią na nią Gazela, ponieważ ma długie nogi i szczupłe ciało, jeszcze dłuższe i chudsze niż Katrin. Jest trzy lata starsza, ma dwadzieścia osiem lat, pracowała jako barmanka, ale teraz opiekuje się pięcioletnim synem Alfredem, który zmieściłby się w szkolnym plecaczku, i trzydziestoletnim mężem Janem, który by się nie zmieścił nawet w dwudziestu plecaczkach.
Jan Nebel ma brodę i trzy podbródki. Pracuje jako szef zmiany w rzeźni supermarketu w Neuköllen i mówi, że jest jak jest, ale jest z tego zadowolony. Domowy barek zaopatruje w bawarskie piwo kwaśnicowe a lodówkę w płaty polędwicy.
Mieszkają w Kreuzbergu. Mieszkanie mają tanie i duże. Pod oknami wije im się u-jedynka, ale nie są tym zachwyceni, bo ich ponoć pociągi wyrywają ze snu, a ja wiem, o czym mówią, bo Żonię w Pradze pociągi też wyrywały ze snu. Nie była to ubana, ale pośpieszne na Hradec czy Ostrawę.
W ostatnią sobotę zaprosili nas na kolację. Gazela właśnie wróciła z Amsterdamu, gdzie mieszka jej koleżanka ze szkoły średniej. Podobało jej się tam.
Siostra mnie badawczo mierzyła wzrokiem i wciąż proponowała, że skręci jointa.

Katrin jej opowiadała, jak jechaliśmy we wtorek wieczorem ubaną z Kreuzbergu do Mitte, a naprzeciwko siedział Berlin Eastside, młody, otyły chłopak w spranych dżinsach i rozciągniętej koszulce, i czkał, i bekał, i czkał, tak samo jak ubana otwiera i zamyka drzwi. I tak samo jak ubana nigdy nie przestanie, tak nie mógł przestać czkać ten chłopak, od którego zajeżdżało piwem.
Od nas też zajeżdżało piwem. Poradziliśmy mu, żeby podniósł prawą rękę do góry, wstrzymał oddech i policzył do trzydziestu. To sprawdzona recepta, którą dostałem od babci i wożę po świecie. On wytrzeszczył oczy i wyciągnął lewą rękę. Było jasne, że to lewus i że nie jest dobrze.
- Jestem jakiś nazista czy co? Co do mnie masz - zaklął.
- Nic. Tylko pomóc chciałem.
- A widzisz gdzieś wokół kogoś, kto cię prosił?
- Cóż. Myślałem, że ty.
Katrin jęknęła. Na czole jej wystąpiła ciemna żyła, jak zawsze, kiedy się zezłości albo przestraszy.
Kilku ludzi coś zaszemrało, ale zaraz zanurzyło się w sobie.
Ten chłopak się podniósł, ruszył z pięścią do przodu, ale ja zrobiłem unik, dokładnie tak jak ziemia dotąd robi skuteczne uniki przed meteorytami, i on całą tą wściekłą siłą rąbnął pięścią w poręcz. Nie złamał jej, ale mało brakowało.
- Zabiję cię! - ryczał i było jasne, że ryczy na serio.

Gazela głaskała się po uchu i powiedziała, że to niesamowicie zajmujące. Jej mąż Jan przytakiwał, a sos od spaghetti ciekł mu po brodzie.

[s. 105-106]

Napisane to jest strasznie prostym, wręcz prymitywnym językiem, takim trochę w stylu naiwne dziecko obserwuje świat ze zdumieniem, ale co do samej treści, to spoko. Podtrzymuje mój obraz Berlina jako miasta wyluzowanego. Wszyscy mają w dupie ciebie i ty też możesz mieć w dupie wszystkich, a w ogóle, to dla każdego coś miłego. Maciusiu ostatnio wynalazł jakieś oferty mieszkań, z których wynikało, że taniej i fajniej w Berlinie niż w Warszawie. I to nie jest taka głupia koncepcja.

Może ja też tam pojadę, założę punkową kapelę i będzie mi się dobrze żyło?

czwartek, 30 czerwca 2011

Stasiuk, Andrzej: Fado

W moim powiatowym mieście jest duża stacja benzynowa. Wieczorami, zwłaszcza w piątki i soboty, spotykają się tam młodzi ludzie. Przed pawilonem mieszczącym sklep i bar stoi czasem kilkadziesiąt samochodów. Te samochody to wielki symbol europejskiego zjednoczenia. Wszystkimi wcześniej jeździli obywatele "starej Europy". Od maja 2004 do mojego kraju sprowadzono dwa miliony używanych aut. Głównie z Niemiec i głównie volkswagenów golfów. Teraz te golfy stoją przed stacją benzynową w moim powiatowym mieście, niektóre mają włączone silniki, bo zimno, a w wielu z nich dudnią basowe głośniki. W ich wnętrzach toczy się pospieszne życie, bo weekend jest krótki. Młodzi kierowcy wielu z tych aut dobrze jeszcze pamiętają podróże konnymi wozami. Basowe głośniki zagłuszają i unicestwiają przeszłość.
W cieniu stacji uprawia się miłość, pije i załatwia interesy. Słychać krzyki, przekleństwa, niekiedy brzęk tłuczonego szkła. Czasami zjawia się patrol policji i przez chwilę panuje spokój. Potem radiowóz odjeżdża i party zaczyna się na nowo. Ktoś wymiotuje, ktoś się tuli, ktoś idzie do sklepu po kolejną puszkę piwa. Towarzystwa przenoszą się z jednego auta do innego. Trochę to przypomina jakiś obóz, koczowisko, gdzie samochody spełniają rolę wierzchowców i zarazem namiotów. Czasami ktoś odjeżdża i po jakimś czasie wraca. Bo ci młodzi ludzie mają samochody, ale nie mają dokąd nimi pojechać. A może po prostu nie przychodzi im do głowy, że można dokądś wyruszyć.

Ilekroć przyjeżdżam na tę swoją stację w piątkowy albo sobotni wieczór, nie mogę pozbyć się wrażenia, że oglądam emigrantów. Ci młodzi ludzie wyglądają tak, jakby naprawdę nie mieli dokąd pójść. Spotykają się w tym dość paskudnym, zimnym, nieprzytulnym i obcym miejscu, które samo w sobie jest symbolem samotności i wyobcowania. Nikt przecież nie chce zostawać na stacji benzynowej dłużej niż to konieczne. Nikt, kto nie musi. Stacja benzynowa to skondensowana bezdomność. Dlatego wyglądają na emigrantów we własnym kraju. Zbierają się w tym zimnym miejscu, żeby pokazywać sobie nawzajem swoje używane samochody sprowadzone z Niemiec. Niewykluczone, że ich ojczyzną jest Volkswagen Golf III.
[s. 95-96]

Zaczynam podejrzewać Andrzeja Stasiuka o oszustwo. Bo to wszystko jest za dobrze napisane. W sensie - jak on mi pisze o Europie Środkowej i Wschodniej, to ja czuję, jakby mi to wszystko gdzieś grało w zakamarach duszy. Tęsknota jakaś - za czym?; niespełnienie - ale w czym?; poczucie wyobcowania - od czego?; i wspólnoty - z kim? On mi uruchamia wewnętrznego Słowianina, a ja sobie zaczynam myśleć - czy gdyby nie Stasiuk, to ja też bym to czuł? A może on jest takim Januszem L. Wiśniewskim słowiańszczyzny podróżniczej, może on dokładnie wie, co zagra, co się sprzeda, i tam precyzyjnie celuje? Jak to czytam, to - och, tak, czują to, ja z tej ziemi, to o mnie napisane! Ale może to on mi generuje tego Słowianina, którym ja wcale nie jestem?

Nie wiem, ale w ramach testów i rozgryzania zagadki poczytam jeszcze trochę Stasiuka, a na wakacje pojadę do Mołdawii. Może mi się rozjaśni.

Dowody Niemocy

Przeczytałem ostatnio, ale nie umiem wydobyć z siebie choćby kilku zdań konstruktywnego komentarza do każdego, więc będzie w skrócie:
  • Janusz Głowacki: Good night, Dżerzi - znakomicie napisane technicznie: w atmosferze zbierania materiałów do scenariusza filmowego, wyszedł pięknie skonstruowany scenopis. Ale chyba Głowacki pisze znowu w znacznej części o Głowackim, a tylko trochę o Kosińskim. Choć może się mylę.
  • Wojciech Kuczok: Opowieści przebrane - słabizna. Miały być przebrane, a trącą wyraźną niedojrzałością techniczną i konceptualną. Wszystko się kręci wokół dupy i to marnie opisanej.
  • 20 lat nowej Polski w reportażach, red. Mariusz Szczygieł - "Każdy reportaż w tej książce to przygoda z Polską, która wydarzyła się naprawdę." pisze Szczygieł na swojej stronie www, a ja nie wiem. Technicznie napisane przynajmniej dobrze, każdy z tych tekstów, ale czy jako całość to jest opowieść o mojej Polsce? Miałem wrażenie oderwania, nie mój świat, nie moje problemy, nie moje życie. Arkadia, Rydzyk... zabawne, jako wypełniacze czasu w sezonie ogórkowym. Kopalnia "Wujek"... ileż można? "Dług"... to samo. Chyba powoli przestaje mnie cokolwiek poza mną samym poruszać.

I wreszcie książka nieprzeczytana, choć próbowałem, podszedłem do każdego opowiadania i na każdym poległem - Jacek Dukaj: Król Bólu. Jak on umie pisać, to słów brak, z zazdrości człowieka skręca. Ale jakie to jest jednak wymagające intelektualnie... nie na mnie, nie w wakacje, może nawet nigdy.

piątek, 24 czerwca 2011

Malick, Terrence: Drzewo życia

Wczoraj miałem okazję obejrzeć głośny, okrzyknięty arcydziełem hit ostatnich miesięcy, zdobywcę Złotej Palmy w Cannes, Drzewo życia.
Jestem pod tak ogromnym wrażeniem tego ponaddwugodzinnego dzieła, że nie mogę pozwolić, aby ktokolwiek - przez niedopatrzenie, lenistwo, może niefortunny zbieg okoliczności - stracił okazję zapoznania się z nim również.
Dlatego też pozwolę sobie - uwaga, spoiler! - streścić dla Państwa główne motywy.

Film dzieli się na 4 części i ma 6 lub 7 głównych bohaterów, zależy jak liczyć, bo Brat Najstarszy jest trochę mały a trochę duży, i w tych scenach, gdzie jest duży, gra go Sean Penn. O mistrzowskiej, nie bójmy się tego stwierdzenia, roli życia Penna napiszę jeszcze osobno.

W części pierwszej dokonujemy zapoznania z niektórymi głównymi bohaterami, a są to:
  • Ojciec (znakomita rola Brada Pitta; Ojciec - jak się później okazuje - jest człowiekiem stanowczym, nieco despotycznym nawet, i ten charakterystyczny, męski, z lekka nawet neandertalowaty zarys szczęki Brada doskonale oddaje tą nieujarzmioną stronę charakteru postaci), 
  • Matka (w tej roli słodka i niewinna Jessica Chastain, która co prawda przez cały film nie mówi ani słowa, no dobrze, może ze dwa zdania, ale za to - też dwukrotnie - bardzo efektownie płacze, a ponadto ma bardzo atrakcyjne stopy, które często obmywa w ogrodowym zraszaczu, i tak jej upływa życie pomiędzy rodzeniem dzieci),
  • Syn Pierwszy, ale w wersji dorosłej, który jest poważnym biznesmenem, co poznajemy po tym, że jeździ przeszkloną windą, która robi pik-pik-pik, w wysokich biurowcach ze stali i szkła, a na mityngach korporacyjnych zasiada u szczytu stołu w wielkim skórzanym fotelu. Buja się jednak w tym fotelu w prawo i w lewo, co oznacza, że nie może sobie znaleźć miejsca w świecie, i że kariera mu nie wystarcza. Metafizyczne potrzeby ma wyraźnie niezaspokojone.
Następuje też zawiązanie akcji, albowiem Matka płacze po raz pierwszy, otrzymawszy tajemniczą kopertę z zawiadomieniem o śmierci syna. Drugiego Syna, nie Pierwszego, bo pierwszy ewidentnie żyje - jeździ szklaną windą, robiącą pik-pik-pik. Ojciec po otrzymaniu wiadomości o śmierci Syna tylko zaciska szczęki i robi się jeszcze bardziej męski. Dowiadujemy się też w tej części o istniejącym fundamentalnym podziale na dwa sposoby życia. Ścieżka natury to postępowanie ukierunkowane na własną przyjemność i zaspokojenie, ścieżka łaski to postępowanie - nawet za cenę własnych upokorzeń - nastawione na dobro innych. Osobę wygłaszającą te nauki nauczyły tego jakieś zakonnice, jednak zakonnice pozostają niezidentyfikowane. Która ścieżka jest właściwa, jak mniemam, tłumaczyć nie trzeba.

W części drugiej filmu dotykamy - za pomocą widowiska światło/dźwięk oraz serii efektownych ujęć przyrody - tajemnicy początku. A w zasadzie Tajemnicy Początku, w mikro- i makroskali. Są wybuchy, rodzi się ziemia, rodzą się gwiazdy, są jakieś przelewające się płyny, czyli jakby życie rodzące się na poziomie komórkowym. Jest spadający wodospad. Woda znaczy. Wprowadzony zostaje kolejny bohater, czyli Dinozaur, który wylazł z wody na brzeg ratując życie przed rekinami-młotami (całym stadem!), i w ten sposób dał najpewniej początek zwierzętom lądowym. Są też kolejne dinozaury, przy czym następuje także przeprowadzenie dowodu na to, że dinozaury były stworzeniami bożymi i miały duszę. Otóż drapieżny i mięsożerny dinozaur dopada małego dinozaura, może zbyt małego, może zbyt chorego aby uciekać. Patrzy sobie na niego, patrzy, po czym odchodzi spokojnie. Nie zżera. Ma litość. Daruje życie. Zapewne dlatego dinozaury wyginęły. Jak widać, zarysowana w części pierwszej filmu ścieżka łaski nie jest dobra dla wszystkich, a już na pewno nie dla dinozaurów.
Jest też sporo światła wyłaniającego się z mroku oraz dużo patetycznej muzyki, na marginesie, miejscami całkiem dobrej.

W części trzeciej, najdłuższej, następuje wprowadzenie pozostałych dwóch lub trzech, zależy jak liczyć, bohaterów, czyli Trzech Synów, ale jeszcze jak byli mali, czyli zanim najstarszy stał się Seanem Pennem, tym znanym aktorem. Synowie się rodzą, jest wkopane drzewo, to tytułowe, swoją drogą nie pojawi się okno już ani razu w dalszej części filmu; przeżywają straszną tresurę ze strony ojca, który chce, aby wyrośli na przyzwoitych ludzi, ale że jesteśmy w Hameryce lat 50 czy tam 60, to wychodzi mu to umiarkowanie, trochę się buntują, ale trochę jakby nie bardzo, najstarszy syn przeżywa moralne dylematy, bo by z jednej strony chciał ojca nienawidzić, z drugiej jakby nie może, więc tylko z tego wszystkiego wsadza petardę do gniazda jakiegoś słowika czy tam innego wróbla oraz wybija kamieniem szybę w starej szopie i na tym się bunt kończy. Następuje też dramatyczny zwrot akcji, bo ojciec traci pracę i przedstawiony zostaje w innym świetle, jako człowiek złamany, który swoje niespełnione ambicje starał się przelewać na dzieci, ale mu nie wyszło, a teraz rozumie swój błąd. Zyskujemy dla niego odrobinę sympatii, ale rodzina musi się przeprowadzać. W tej jednominutowej scenie przeprowadzki padają też wszystkie najważniejsze kwestie w tym filmie, a jeśli policzyć tylko te, które są pełnymi zdaniami, to może nawet wszystkie kwestie w tym filmie (polecam zresztą trailer, tam też padają one wszystkie, można się zapoznać z w zasadzie pełną ścieżką dialogową jeszcze przed wizytą w kinie).

W części czwartej, ostatniej, wracamy do widowiska światło/dźwięk, które tym razem przeplatane jest scenami symbolicznymi. Czy raczej Scenami Symbolicznymi. Sean Penn idzie przez pustkowie, po śladach siebie samego z dzieciństwa. Spotyka swojego brata, nieżyjącego już. Ale teraz żyjącego, bo z dzieciństwa. Patrzą sobie głęboko w oczy. Na plaży pada na kolana (Sean Penn, nie brat z dzieciństwa). Przechodzi przez drzwi na pustyni (!). Wychodzi z głębokiej jaskini. Wypływa z zatopionego pod wodą domu. W przejrzystej wodzie powoli opada teatralna maska (!!!). Wszyscy znani i nieznani bohaterowie spotkają się na plaży o świcie. Patrzą na siebie, patrzą w niebo. Już rozumieją.

Niestety w części czwartej, i to uważam z największy mankament tego filmu, brakuje Dinozaura. Czemu ten bohater nie spotyka się z innymi na plaży w scenie końcowej - nie wiem; ale wiem, że będę miał o to do reżysera żal bardzo długo. Moim zdaniem film sporo stracił przez pominięcie Dinozaura w finale.

Za to podkreślić należy mistrzowską wręcz rolę Seana Penna. W filmie wypowiada prawdopodobnie około 2, może 3 zdań, dosyć krótkich, ale to, w jaki sposób idzie przez pustynię i przechodzi przez drzwi, pozostawia niezatarte wrażenie. A gdy patrzyłem na jego upadek na kolana, w błoto, w ten mokry piach plaży, czułem, że i we mnie następuje upadek. Tak trafić do serca widza potrafią tylko najwybitniejsi aktorzy. Mam troszkę, ciut-ciut pretensji do scenarzysty, który nie zadbał wystarczająco o to, aby pik-pik-pik w szklanych windach, którymi jeździ Sean Penn, było lepiej skomponowane z ciężkimi myślami, jakie mu w trakcie tej podróży przechodziły przez głowę. To było ewidentnie pik-pik-pik w zbyt lekkim tonie, niestosowne. Ale to oczywiście detal.


O czym jest tak naprawdę ten film? Oczywiście o tajemnicy wiary. W kluczowych scenach, kiedy bohaterowie nic nie mówią (zwykle nic nie mówią, ale nie wszystkie sceny są kluczowe, warto zwrócić uwagę na poprawne rozpoznanie kluczowych scen aby uniknąć błędów interpretacyjnych), głos zadaje poważne pytania, na które i bohaterowie - i my, widzowie, musimy znaleźć odpowiedź:
  • kiedy pierwszy raz poczułem Twoją obecność?
  • gdzie wtedy byłeś? dlaczego nic nie zrobiłeś? (w sytuacji życiowego dramatu, na przykład śmierci dziecka)
  • dokąd zmierzamy? 
Film definitywnej odpowiedzi nie udziela, każdy musi sobie pytania o wymiar swojej wiary, o jej źródła, o jej miejsce w życiu, czy nawet o sens samego życia w świetle wiary, postawić samemu i samemu na nie odpowiedzieć. Taki jest porządek świata. Dinozaury stawiały te pytania, Ojciec stawiał, Sean Penn stawiał, i my też musimy. Rolą reżysera nie jest odpowiadanie za widza - choć Malick przed taką odpowiedzialnością też nie ucieka. Zamykające film ujęcie światła przebijającego mrok, siedemnaste bodaj lub dwudzieste drugie (zgubiłem nieco rachunek w okolicach tej wstrząsającej sceny na plaży), może być tutaj pewną sugestią.

I tylko tego, czemu sporej części widzów w Kinotece zasugerowała ta finałowa scena, że należy zarechotać, doprawdy nie pojmuję. Ja wytrzymałem w powadze do samego końca, choć trudno wyrazić, jak bardzo byłem rozczarowany brakiem Dinozaura.

środa, 1 czerwca 2011

Houellebecq, Michel: Cząstki elementarne

Rozmawiali o cenach wynajmu przyczep. Christiane nie mogła spać pod namiotem, miała chore plecy.
- Dość poważnie - powiedziała. - Większość mężczyzn woli, jak im się obciąga laskę - dorzuciła. - Penetracja ich nudzi, nie staje im. Ale jak się im bierze do ust, robią się jak małe dzieci. Mam wrażenie, że feminizm uczynił im więcej szkód, niż się do tego przyznają.
- Są gorsze rzeczy niż feminizm... - rzekł ponuro.
Wypił whisky do połowy, zanim zdecydował się ponownie odezwać: - Od dawna znasz Miejsce?
- Praktycznie od samego początku. Przestałam tu przyjeżdżać, kiedy wyszłam za mąż, teraz wracam co roku, na dwa albo trzy tygodnie. Na początku było to raczej alternatywne miejsce, taka  n o w a  l e w i c a;  teraz jest New Age; niewiele się zmieniło. Już w latach siedemdziesiątych interesowano się mistyką Wschodu; dzisiaj wciąż jest tu jacuzzi i masaże. To przyjemne miejsce, choć trochę smutne; no ale mniej tu przemocy niż na zewnątrz. Religijny nastrój łagodzi trochę brutalność stosunków właściwą dla podrywania. A jednak tutaj kobiety też cierpią. Starzejących się samotnie mężczyzn nie ma co żałować. Piją podłe wino, zasypiają i śmierdzi im z ust; potem budzą się i zaczynają wszystko od nowa; dość szybko umierają. Starzejące się samotnie kobiety łykają środki uspokajające, ćwiczą jogę, chodzą do psychologów; żyją do późnej starości i bardzo cierpią. Sprzedają ciało, które osłabło, zbrzydło; wiedzą o tym i przez to cierpią. A jednak nie rezygnują, nie potrafią zrezygnować z pragnienia, żeby ktoś je kochał. Padły ofiarą iluzji i tak będzie do końca. W pewnym wieku kobieta zawsze jeszcze może ocierać się o jakieś kutasy; lecz już nigdy nikt jej nie pokocha, to niemożliwe. Tacy są mężczyźni, i tyle.
- Christiane - powiedział Bruno cichym głosem - przesadzasz... Na przykład teraz pragnę sprawić ci przyjemność.
- Wierzę ci. Mam wrażenie, że jesteś raczej miły. Taki miły egoista.
[s. 156-157]

Jakaż to smutna książka jest. Znikąd ratunku. Czy człowiek próbuje zrobić coś ważnego dla świata, make a difference, czy tylko dla siebie, żeby jemy żyło się przyjemniej, to i tak o kant dupy te wysiłki wszystkie. I tak każdy umrze nie tak jak by chciał, nie wtedy kiedy by chciał, samotny, zmęczony i zrezygnowany.
W świecie, zresztą, w którym wszyscy są samotni, zmęczeni i zrezygnowani, tylko nie wszyscy się jeszcze do tego przyznają.

Albo mają w dupie.

Ja chyba, na to by wychodziło, mam centralnie. Pożyczyłem tę książkę, tak jak poprzedniego Houellebecq'a, od Bako - dzięki! - jakoś na początku kwietnia, przeczytałem od razu. Potem nawet wysłałem Bako jakiegoś smsa z wrażeniami na gorąco, jakieś emocje były, ale odłożyłem wszystko na bok, nie miałem czasu napisać nawet tych dwóch zdań. Teraz wróciłem, po półtora miesiąca, znalazłem ten założony skrawkiem papieru cytat do przepisania, ale emocji już nie ma. Nic, było wielkie wrażenie i poszło. Taka to lektura.

Ze skojarzeń, to moja obojętność w sumie koreluje z językiem, jakim ta książka jest napisana. Chłodny. Precyzyjny. W opisach seksu bardziej medyczny niż miłosny. Bezemocjonalny raport z umierającego świata.

niedziela, 29 maja 2011

Miroslav Žamboch

Nie ma co się rozwodzić nad fantastyką, lektura dla przyjemności, można wyłączyć myślenie na kilka miłych chwil. Žambocha znalazłem u Chodiego, u niego przeczytałem w 2 dni pierwszy tom Wilka samotnika i Łowców, i na tyle mi się spodobało, że sam sięgnąłem po kolejne pozycje i wszystkim dookoła też polecam. Poniżej tylko numerycznie - co łyknąłem i jak weszło.

  • Koniasz. Wilk samotnik, tom 1: 5; na tom 2 poluję
  • Krawędź żelaza, tomy 1 i 2: 4
  • Łowcy: 5
  • Mroczny zbawiciel, tomy 1 i 2: 3, straszny chaos i kompletnie nie łapałem co się dzieje i czemu.
  • Sierżant: 4
  • Bez litości: 5!

piątek, 27 maja 2011

Karpowicz, Ignacy: Balladyny i romanse

http://www.wydawnictwoliterackie.pl/ksiazka.php?ID=2128

No dobra, jak wydawnictwo pisze o jednej ze swoich książek:

Najnowsza powieść Ignacego Karpowicza (...) to świetnie skonstruowany, ironiczny traktat o współczesności. Zabawny i przerażający zarazem. Prowokacyjny i obrazoburczy.

To ja jeszcze rozumiem - muszą się reklamować. Ale jakim cudem Przemysław Czapliński dał radę "przeczytać tę powieść jako narrację o nieprzerwanym procesie wytwarzania bogów przez człowieka", to już kompletnie nie kumam.

Karpowiczem Ignacym zachwycałem się już nie raz i nie dwa (bo trzy), więc teraz pozwolę sobie na odrobinę krytyki. To nie historia jest, to historyjka. Z zachowaniem wszelkich proporcji, i jeśli chodzi o objętość, i jeśli chodzi o umiejętności techniczne, i poziom językowy, do których nie mam zastrzeżeń (i w żadnym wypadku nie próbuję odstawiać sceny pt. "tak to każdy by potrafił napisać"), więc z zachowaniem wszelkich proporcji - takie coś to ja pod koniec podstawówki czy na początku liceum w wypracowaniu napisałem. Wymyśliłem sobie, jak by to było jakby taki na przykład Jezus zszedł na ziemię i próbował się odnaleźć w dzisiejszym świecie, i wymyśliłem, że to by było bardzo zabawne, i tak napisałem, żeby była kupa uciech. I sam się bardzo śmiałem ze swoich dowcipów. No, to mi akurat do dzisiaj zostało, ale ja nie o tym.

Póki jesteśmy w pierwszej części książki, to ten Karpowicza dryg do opisywania rzeczywistości, ludzkie typy, małe szczęścia i duże dramaty, to wszystko jest dobre i czyta się prawie samo. A potem wchodzą w to ci niby bogowie jak z kreskówki i sprawa się rypie. Miało być ironicznie i obrazoburczo, jest nudno i przewidywalnie, a urażony nie powinien być absolutnie nikt poza jakimiś absolutnymi chrześcijańskimi ekstremistami, którym na samą myśl, że ktoś w literaturze fikcji mógłby wzmiankować postać Jezusa, scyzoryk się w kieszeni otwiera. Świeżość dowcipu jak z The Fresh Prince of Bel Air - bogowie w zderzeniu z codziennością czuj się niedopasowani, o bogowie, co za siurpryza!

No i to "nieprzerwane wytwarzanie bogów przez człowieka", że niby kariera, mamona? - że nikt już w boga żadnego nie uwierzy nawet jak go spotka na ulicy. Albo w mieszkaniu pietro niżej? A jak nawet uwierzy, to się nie przejmie, bo co to w sumie za różnica, pani Jadzia czy pani Nike, tyle że ta druga ma magicznie większy dom? No dobra, fajnie, przesłanie łapię, tylko czy naprawdę wysmażenie prawie 600 stron drętwego dowcipu to był jedyny sposób, żeby to przesłanie przekazać?

Do kitu ten Karpowicz. Czekam na następnego. I tylko cieszę się, że nie mi te 600 stron będzie na półce zalegać, a Maleństwu :D

Huxley, Aldous: Diabły z Loudun

W tragedii uczestniczymy, na komedię jedynie patrzymy. Autor tragedii wczuwa się w swoich bohaterów, co jest również udziałem, tyle że z przeciwnej strony, czytelnika lub słuchacza. Lecz w czystej komedii nie ma żadnej identyfikacji pomiędzy twórcą a postacią, pomiędzy widzem a spektaklem. Autor patrzy, ocenia i rejestruje z zewnątrz; również z zewnątrz jego publiczność ogląda to, co zarejestrował, a jeśli komedia jest dobra - to się śmieje. Zasad czystej komedii nie sposób jednak przestrzegać zbyt długo. Właśnie dlatego najwięksi autorzy parający się tym gatunkiem przyjęli formę niejednorodną, w której ma miejsce nieustanne oscylowanie - przechodzenie od zewnętrzności ku temu, co wewnętrzne, i odwrotnie. W jednej chwili po prostu oglądamy, poddajemy naszemu osądowi i śmiejemy się; w chwili następnej - autor zmusza nas do sympatyzowania, a nawet do identyfikacji z kimś, kto jeszcze kilka sekund wcześniej wydawał się nam wyłącznie postacią taką jak inne. Każdy obiekt żartów i kpin może być potencjalnie Amielem lub panną Bashkirtseff, a każdego udręczonego autora wyznań czy też dziennika przeżyć intymnych możemy obwołać, jeśli zechcemy, obiektem żartów i kpin.

Jeanne des Anges należała do kategorii tych nieszczęśliwych istot, które nieustannie prowokują do patrzenia na nie z zewnątrz i traktowania ich jak postaci czysto komicznych. I to pomimo iż jest ona autorką wyznań, które w zamyśle miały skłonić czytelnika do obdarzenia jej płynącym z głębi serca współczuciem z powodu okrutnych cierpień, jakich doznała. Przyczyną tego, że lektura tych wspomnień przez cały czas skłania nas do uznania nieszczęsnej przeoryszy za postać komiczną, jest fakt, iż ona sama była skończoną aktorką, na dobitkę zaś aktorką niemal stale patrzącą na wszystko z zewnątrz - nawet na siebie. Owo "ja", które czyni wyznania, bywa niekiedy pastiszem świętego Augustyna; niekiedy przybiera postać królowej opętanych; niekiedy staje się drugą świętą Teresą - a czasem,"kładąc" cały spektakl, sprytną i chwilami aż do bólu szczerą młoda kobietą, wiedzącą doskonale, kim naprawdę jest i co ją łączy z wszystkimi innymi, bardziej romantycznymi osobami. Soeur Jeanne, rzecz oczywista, pilnuje się, iżby nie uchodzić za postać komiczną, sama jednak bezwiednie stosuje wszystkie chwyty komediopisarza: nagłe przejście od maski do niepoczytalności, emfazę, niepohamowane zapewnienia i przysięgi; nabożne słownictwo, które tak naiwnie racjonalizuje pewne drzemiące w ukryciu, aż nazbyt ludzkie pragnienia.

Na dobitkę, soeur Jeanne spisała swoje memuary, nie pomyślawszy o tym, że ich czytelnicy mogą dysponować innymi źródłami informacji dotyczącymi opisanych tam faktów.

Tak oto z oficjalnych protokołów dotyczących zarzutów, na podstawie których skazano Grandiera, dowiadujemy się, że przeorysza wraz z kilkoma siostrami, próbowała wycofać zeznania, o których - nawet wśród paroksyzmów opętania - doskonale wiedziały, iż są nieprawdziwe. Autobiografia soeur Jeanne obfituje w konwencjonalne wyznania pychy, nieposkromionej dumy i oziębłości. Jednak na temat swojej największej zbrodni - notorycznego kłamania, które zawiodło niewinnego człowieka najpierw na ławę oskarżonych, potem do izby tortur, wreszcie na stos, nie zająknęła się bodaj słowem. Bodaj słowem nie wspomniała o jedynym wiarygodnym epizodzie w całej tej przerażającej historii, mianowicie o swojej skrusze i publicznym wyznaniu winy. Rozważywszy sprawę, bezsprzecznie uznała, iż najlepiej postąpi, akceptując cyniczne zapewnienia Laubardemonta i kapucynów: jej żal za grzechy był diabelską sztuczką, jej kłamstwa - najszczerszą prawdą. Jakakolwiek wzmianka o tym epizodzie, nawet stawiająca ją samą w korzystnym świetle, zbrukałaby wszak wizerunek autorki - ofiary diabła, cudownie wyrwanej z czarcich pazurów przez Boga. Poprzez przemilczenie niezwykłych i tragicznych faktów, dokonała samoidentyfikacji w gruncie rzeczy z książkową fikcją. To zaś jest osnową komedii.

[s. 369-371]

Historia "diabłów z Loudun" rozebrana na kawałki do szczegółowej analizy.
Niełatwa lektura, pełna obszernych na całe rozdziały rozważań historycznych, socjologicznych, teologicznych - ale dobrze wywiedzionych, z obszerną argumentacją, z przykładami; w efekcie, jeśli się uda na chwilę przestać gonić główny wątek, można zostać z przyjemną rozrywką intelektualną.

W cytacie z lenistwa zamieniłem przypisy na linki do Wiki.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!

Wybralimy się otóż do Sandomierza. Urocza mieścina. Ale jeśli ktoś planuje się tam wybrać na weekend, to jednak z zastrzeżeniami - przybyliśmy o 11, zwiedziliśmy miasteczko, w sensie ulice, byliśmy w muzeum w Ratuszu, zwiedziliśmy trasę podziemną, weszliśmy na wieżę na bramie Opatowskiej, obejrzeliśmy katedrę. Dom Długosza i Zamek były zamknięte, więc tylko obejrzeliśmy je od zewnątrz, za to poszliśmy na długi spacer wąwozem świętej Jadwigi i potem po parku; gdzieś w trakcie była przerwa na obiad, a i tak o 18 byliśmy po wszystkich atrakcjach. W sezonie można by posiedzieć w jakiejś otwartej knajpie przy piwie. Ale byliśmy poza sezonem. Przy ładnej pogodzie można by pojeździć po okolicy na rowerze. Ale pogoda była brzydka.

Można by się więc wybrać na przykład na wieczór do Krakowa na szaleństwa i rozpustę, ale wykoncypowaliśmy inne rozwiązanie - następnego dnia z rana zwialiśmy z Sandomierza i zrobiliśmy sobie objazdówkę po okolicy bliższej i dalszej, po drodze do Warszawy. Ruiny zamku w Krzyżtoporze, kolegiatę w Opatowie, klasztor Cystersów w Wąchocku i kirkut w Szydłowcu. Spoko wycieczka. I ile uroczej polskiej architektury współczesnej do obejrzenia po drodze...

Sandomierz, Krzyżtopór, Opatów, Wąchock, Szydłowiec - 9-10.04.2011